Gallery
dsc_9257

Zielone Kalahari pieszo i z szybowca.

[fb_button]

Dołączyliśmy  ze Zbyszkiem Niaradką do treningu teamu SA.

Pogoda nie pozwala na długie przeloty. Tu zliża się już jesień  i dzień jest trochę zbyt krótki  na poważne wyzwania. Latamy więc po trasach które wyznacza Andy Davis, zaangażowany tutaj w roli trenera SA Team. Konwergencja, przecinająca  zwykle  południowa Afrykę z kierunku północno- zachodniego na południowy wschód, przesunęła się nieco na południe, więc przez dwa dni byliśmy dosłownie na jej skraju. Napływające górą powietrze ze wschodu niesie ogromne ilości wilgoci znad Oceanu Indyjskiego i ulewami zalewa ogromne piaszczyste równiny. Mimo wszystko pozwalało to na rozegranie dwóch konkurencji treningowych po 400 km. Wieczorem obszar złej pogody przesuwał się nad Tswalu i już wydawało się, że deszcze znów podleją ogromne trawy słoniowe , które zarosły pustynię, ale po nocnym ochłodzeniu obszar opadów  powędrował się na północ i dało się latać. Nie byliśmy najgorsi w tych treningowych przelotach.  Pierwszego dnia  w locie ze wspólnego startu, na zasadach grand prix,   udało mi się prowadzić stawkę niemal do samej mety , ale  na dolocie nie dało się już uciekać na prototypowym egzemplarzu  szybszym i cięższym szybowcom. Natomiast  kolejnego dnia dostałem najładniejszy szybowiec jaki wyszedł z fabryki w Potcheftsroom. Lata doskonale. Można było sobie pozwolić na samotny rajd w roli zająca 10 km przed stawką. Trasa odbiegała nieco od obszaru najlepszej pogody, który był na północy w stronę Botswany (a według prognoz  miało tam lać) i zmuszeni byliśmy do wykonywania wielkich przeskoków pomiędzy wypiętrzonymi szlakami congestusów. Małe nieporozumienie z Lx 9000 spowodowało, że znalazłem się na finishu znacznie wyżej niż należało i by nie przesadzać z prędkościami zwolniłem przed metą. Dało mi to możliwość ponownego nabrania wysokości. Dołożyłem więc nieco do wyznaczonej trasy. Pod wieczornym szlakiem odwiedziłem w szybkim locie Botswanę. Przelecenie ponad 200km zajęło godzinę i ostatecznie licznik na koniec dnia wybił 740.

Pogoda zafundowała nam dzień przerwy, co wykorzystaliśmy na wymianę zdjęć i wielogodzinne prelekcje, które każdy z nas  miał przygotować.  Wszystko, co dzieje się w czasie porannych prelekcji , na odprawach i w czasie wystąpień zawodników,  jest notowane i  zbierane w postaci skryptu dla tutejszych pilotów. Dyskusje są bardzo ciekawe, nawet dla doświadczonych zawodników i ostatecznie nawet  Zbyszek stwierdził, że dowiedział się czegoś nowego na temat termiki od Andy Davisa. Nie powiedział mi jeszcze niestety  co to było , ale  zrobiliśmy zdjęcia wszystkich plansz, które powstały w czasie prelekcji , by przeanalizować je później.  W wystąpieniach wszystkich prelegentów:  z Polski, Niemiec, Afryki , czy Włoch, bardzo często pojawiały się wątki i dyskusja na temat przygotowania przed zawodami, oraz  współpracy pomiędzy zawodnikami. Wydaje się, ze nikt nie jest do tego doskonale przygotowany.  Miejscowi piloci często traktowali współpracę  jako przeszkodę w samodzielnym lataniu.

Kolejny dzień niepewnej pogody pozwolił na krótkie przeloty, zanim niebo ostatecznie zakryły rozlane chmury. Resztę dnia wykorzystaliśmy na zwiedzanie rezerwatu. Lwy kompletnie nie przejmują się jadącymi obok samochodami i przechodzą dosłownie ocierając się o maskę. Inne zwierzęta udają, że ich nie widać a  jeśli zauważą że samochód zwalnia , rzucają się do nieśpiesznej ucieczki. W cieniu akacji wiele z nich jest tak zamaskowanych, że nie ruszają się nawet gdy stoją na wyciągnięcie ręki, jeśli się udaję , że nikt  ich nie obserwuje. Inaczej zachowują się ciekawskie wiewiórki i surykatki. Niektóre wcale nie boją się ludzi, ale roznoszą wściekliznę , więc należy unikać kontaktu. Najwięcej szczęścia mieli uczestnicy dzisiejszej porannej wyprawy, bo udało im się wypatrzyć  geparda polującego na małą antylopę stenbok. W dolinie do której pojechali jest małe zaporowe jeziorko  z wyjątkowo wysokim obecnie poziomem wody,  jakiego tu nie notowano od 8 lat.

Pogoda jest niepewna, więc rano trudno znaleźć chętnych do startu w pierwszej kolejce.  Szybowce na start ciągnie się po waskim  pasie, toteż aby nie przepychać szybowców  ostatni w rządku otwiera kolejkę startową. W poniedziałek spóźniłem się na lotnisko po porannej wyprawie z aparatem na nosorożce , więc  mnie przypadł ten honor.

Holują nas  są w pobliżu lotniska do wysokości  300m, dlatego wyczepiłem się gdy tylko Cessna przeleciała przez pierwszy mocniejszy podmuch. Nie zawiodłem się. Początkowo mogłem się wznosić w kominie  z prędkością 2m/sek. Niestety , tu gdzie zwykle są wydmy, teraz zielenią się podmokłe łąki i komin wytracił energii  już na 500 metrach. Trzeba było poszukać lepszego wznoszenia. Piękna  chmura nad górką na wschód od pasa wyglądała zachęcająco i poleciałem w jej kierunku. Ale w większości przypadków ładne chmury  są już zbyt stare by poczęstować dobrym wznoszeniem. Znalazłem się na 200m, tuż nad jej szczytem wzniesienia , zmuszając baboony /małpy / do porzucenia swych normalnych zajęć i wpatrywania się w niebo na dziwnie wyglądającego orła. Komina nie było. Znajdowałem się nad samym środkiem obszaru   pilnowanego przez  43 lwy , toteż  szybko odeszła mnie  ochota na sondowanie  minimalnej wysokości z której może odrodzić się afrykański komin i spłynąłem jak najszybciej w kierunku pasa .Tam uratowałem się od ponownego startu. Dobra termika znów wcześnie  skończyła się pod porozlewanymi chmurami. Zdołaliśmy przelecieć tylko 350 km. Juniorzy, którzy od poniedziałku zastąpili bardziej doświadczonych pilotów,  musieli sie usatsfakcjonować  zaledwie 120km. Dla nas utrudnieniem w lataniu było to, że zupełnie nie mieliśmy ze Zbyszkiem łączności radiowej, ale i tak na migi, udało nam się ustalić trasę i oblecieć ją razem.

Wczoraj, we wtorek, był wielki dzień. Wieczorem odwiedzali Tswalu właściciele rezerwatu, Nicki i Strilli Oppenheimer, którzy ufundowali Challenge by uczcić Helli Lasch, ojca Strilli .   Był on jednym z prekursorów latania szybowcowego i fundatorem  pierwszych wyczynowych szybowców – BS1. Zginął w wypadku na szybowcu DG-400 . Jego szybowcowym celem każdego weekendu był przelot otwarty z Johannesburga do Durbanu. Mapa znacząca  miejsca na  których podczas tych prób  wylądował w okolicy tego miasta  przypomina półokrąg , ale  bryzy  i  zawietrzna strona gór  nigdy nie pozwoliły mu dolecieć do celu.  Dolecenie do Durbanu prawdopodobnie  odebrało by mu przyjemność mierzenia się co weekend z wyzwaniem. Zanim mieliśmy okazję  spotkać swoich gospodarzy,  lotnisko żyło  normalnym życiem. Wtorkowe zadanie dla nas wyznaczył Zbyszek. W tym burzowym dniu sięgało 400km w jednej linii na północ i na południe od lotniska. Mieliśmy wątpliwości czy uda nam się przelecieć przez pierwsze rozlane chmury, a potem, nie było do końca wiadomo, czy linia burz nie odetnie nam drogi powrotu z południa.  Jak się okazało nie było tak źle i dobrze się stało, że mimo deszczowej kurtyny na 80-ym kilometrze trasy  zdecydowaliśmy się kontynuować  przelot. Na krytycznym obszarze pierwsze rozbudowane chmury przysłoniły słońce i  spowolniły  powstanie burz, co pozwoliło nam na powrót z południa. Charakterystyczne jest tu to, że chmury w południe mają bardzo krótki  żywot, bo zasłaniają dokładnie ogniska termiczne  z których powstały. Dopiero po południu pojawiają się regularne szlaki i burze. Skośnie świecące słońce  dostarcza  energii tam, gdzie są największe kontrasty terenowe i najwcześniej odrywały się kominy formujące chmury. Jest  taki moment po południu, że  słońce oświetla dokładnie teren pod szlakami a cienie chmur padają pomiędzy nimi tak, że kontrasty i szlaki współdziałają – tworząc bardzo regularne układy ciągnące się setki kilometrów. W takim systemie powstają również najsilniejsze burze.

Po zakończeniu wyznaczonej trasy dołożyliśmy jeszcze 200km szybkiego przelotu do Botswany ,na wałku burzowym, i wylądowaliśmy dość wcześnie aby zdążyć przed gwałtownym opadem. Na nic się to  jednak nie zadało. Choć byliśmy już bezpiecznie schowani pod dachem, Stefano wybrał do  lądowania  moment największej nawałnicy, toteż ratując go przed atakami burzy przemokliśmy do ostatniej nitki. Ja przezornie zdjąłem buty, Zbyszek nie, bo miał wodoodporne, ale  nie przewidział, że woda naleje mu się górą  na zatopionym lotnisku i z każdym krokiem z jego cholewek tryskały fontanny…

Wkrótce, również w deszczu ,pojawił się kolorowy helikopter Oppenheimerów. Mieliśmy  przyjemnośc poznać ich osobiście stojąc boso na ciepłym i mokrym  asfalcie, podziwiając zieloną pustynię, oraz odbicia szybowców w głębokich kałużach. Miły wieczór wypełniła  wspólna kolacja  i długie opowiadania o wyczynach Helli Lasch.

SK

© Copyright by Sebastian Kawa

Realizacja: InternetProgressProjekt: Elzbieciak.com