Gallery
dsc_9262

Złoto na Dianie 6 razy z rzędu

[fb_button]

Ryzykowna rozgrywka w australijskiej Narromine.
Tradycyjne zawody szybowcowe które trwają 2 tygodnie i zgodnie z zasadą równej dostępności rozgrywane są na różnych kontynentach, za każdym razem stanowią ogromne przedsięwzięcie logistyczne, finansowe, i sportowe. Minęły już co prawda czasy gdy zawodnicy np. z Afryki płynęli do Europy miesiącami statkiem razem ze swoim sprzętem i przepływając przez rejony malaryczne tropików byli śmiertelnie zagrożeni chorobami. Niektórzy nawet nie przetrwali takiej drogi ale rozgrywanie aż czterech mistrzostw w krótkim czasie w Australii jest przesadą ze strony IGC i mocno obciążyło możliwości narodowych aeroklubów. Na zawody w Europie można wynająć szybowiec na miejscu, natomiast do Australii większość szybowców trzeba zaimportować. Dla mnie osobiście wyjazd do Australii wiązał się z kolejnymi wyrzeczeniami, by wyrwać z życia aż 5 tygodni, koniecznością poświęcenia spraw rodzinnych i zawodowych za które nigdy nie dostaniemy rekompensaty. Na początku trudno było nawet znaleźć fundusze na trudne warunki, poczatkowo budget zaplanowany w Aeroklubie Polskim to było 1500 złotych a  teren, upały ponad 40 stopni wymagały odpowiedniego wyposażenia, zakwaterowania z klimatyzacją, dodatkowego samochodu terenowego , przelotó, kontenera dla szybowcó. Powoli sfundusze isę porpawiały a dla mnie sprawy nabrały rumieńców gdy pomoc zaoferowali mi dalsi kuzyni, którzy w latach stanu wojennego zmienili ojczyznę. Zdając sobie sprawę z tych poświęceń i tego, że czas nie stoi w miejscu, a więc mogą to być moje ostatnie mistrzostwa byłem bardzo mocno nastawiony na to, by nie zawieść ludzi którzy mi pomagali i bardzo chciałem wygrać. To niestety nie pomaga psychologicznie.

 Zawody szybowcowe są trudne pod tym względem, bo jest to dwutygodniowa loteria w której trzeba się codziennie maksymalnie skupić i choćby perfekcyjnie przygotować się pod każdym możliwym względem, to zawsze jesteśmy narażeni na niepowodzenia, pecha, usterki i drobne potknięcie.  Mając ambitne cele trudno oderwać od tego myśli. Z zawodów może wyeliminować spalony bezpiecznik, czy cieknący zawór wody.  Duże napięcie i skupienie zawęża uwagę i można coś przeoczyć. Nie wszystkich to dotyczy. Są zawodnicy, którzy potrafią się z tym uporać ale częściej po prostu nie czują na swoich barkach tak wielkiego obciążenia walcząc mniej ambitnie. Niektórzy w drużynie liczą na odpowiedzialność bardziej doświadczonych kolegów w ekipie, że to oni odpowiadają za wynik, poprowadzą i będą podejmować decyzje. Albo z czasem gdy ranking już się klaruje i nie ma już o co walczyć w sposób oczywisty stres nie dotyczy już części z nas. Broniąc tytułu mistrza świata w klasie 15m szósty raz z rzędu oczywiście nie miałem łątwego życia. Miałem też mocno określoną grupę przeciwników którzy byli zdeterminowani by nas pilnować i większość przyjęła dość wredną taktykę bezczelnego wypuszczania na starcie i latania za naszym teamem. Za to dość dużo luzu mieli zawodnicy gospodarzy, którzy samodzielnie, nie pilnowani mogli swobodnie odchodzić na trasę w dowolnym czasie i robili to zazwyczaj na początku okienka startowego. Pokazali w ten sposób swoje umiejętności, kunszt samodzielnego latania przy bezchmurnej i odlatywali bezpiecznie do mety, ale unikając w ten sposób walki najczęściej nie byli w stanie osiągnąć najlepszego rezultatu.  Każde potknięcie na małej wysokości powodowało, że duża grupa startująca później doganiała ich. 

Poranne cumulusy pojawiły się tylko na treningu. Potem był już tylko kurz.

      Zawody na płaskim terenie w bezchmurnej pogodzie, trasy w poprzek szlaków i wielokrotne punkty zwrotne przypominały rozgrywki pod leszczyńskim niebem. Właśnie rozgrywki to dobre słowo, bo sporo opierało się na taktyce. Gdy niebo jest bezchmurne korzystnie jest latać za innymi zawodnikami i taktyka by znaleźć się w odpowiedniej kolejnośći na trasie dominowała całe zawody. Złożyło się na to kilka czyników. Organizatorzy sugerowali się mocno nowoczesną prognozą cyfrową która jest w stanie podać możliwy do przelecenia dystans i najlepszy rejon czy nawet dokładną godzinę najkorzystniejszego startu i układali trasy na maksymalny dystans celowo, a przez to nieświadomie wpływali na rywalizację pozbawiając nas manewru na starcie. Np. idea klasy klub została zupełnie wykrzywiona bo szybowce słabsze nie miały szans na lot w dobrych warunkach. Musiały odlecieć wcześniej, zanim pogoda była dobra. U nas manewr skończył się po 15-20 minutach od otwarcia startu i stwarzało to łatwe możliwości śledzenia kogoś zamiast latania samodzielnego. To sytuacja inna niż niż np. w Prievidzy , gdzie po otwarciu startu można by poczekać godzinę i w warunkach bardzo powoli coś się zmienia. Tu najczęściej wyglądało to tak, że do momentu otwarcia startu niebo było bezchmurne i nie można było nabrać wysokości. O określonej i wyliczonej w prognozie godzinie temperatura na ziemi osiągała potrzebne 38 stopni i pojawiały się pierwsze kominy z dobrym pułapem z których należało natychmiast startować. Co gorsza w pierwszych dniach gdy było zupełnie bezchmurnie event marker, czyli deklaracje czasu startu ustawiono na 5 minut, czyli dokładnie tyle, ile faktycznie warto poczekać by polecieć za kimś. Z założenia ten znacznik miał uniemożliwić wożenie się ale zbyt krótki nie spełniał tej roli. Na szczęście po 4 dniach organizator wreszcie zmienił ten czas na 10 minut, a tak długie opóźnienie startu powoduje, że traci się z pola widzenia poprzedników, albo trzeba wykorzystać markery jeden po drugim uruchamiając je co 5 minut. Problem był mniejszy, grupki bardziej przypadkowe, ale krótki manewr na starcie i tak dawał możliwości śledzenia tym co chcieli. By z tym walczyć pozostała nam taktyka by odchodzić w ostatnim możliwym momencie licząc na to, że ci którzy polecą jeszcze później, nie dogonia nas i będą mieli kłopoty na końcówce trasy. To nie zawsze isę udawało ale po jednym w ten sposób eliminowaliśmy konkurentów pod koniec zawodów gdy dokładnie było wiadomo z kim walczymy.

Burza wypłukała całkowicie termikę co zmusiło nas do treningowego lądowania na obcym lotnisku.

Narromine według folderów miało zapewnić rekordowe warunki do latania. Obowiązkowo wszystkie szybowce musiały być zaopatrzone w aparaturę tlenową, ale jak się okazało chmury na 4 tysiącach metrów zdarzyły się tylko przez 2 dni. Kontener rozpakowywaliśmy w siąpiącym ciepłym deszczu, natomiast pierwszy trening zakończyliśmy lądowaniem przygodnym na obcym lotnisku po tym, jak skupiliśmy się na pięknie wyglądające cumulusy po przejściu burzy. Większość tras przelecieliśmy pod bezchmurnym niebem a dni lotne były krótkie, bo ziemia aż do godzin popołudniowych musiała się nagrzać a o 18 było już po warunkach. Przekonaliśmy się że wyż, to nie jest najlepsza pogoda do latania w Australii, cumulusy pojawiały się łątwiej  w obszarach zmniejszonego ciśnienia i na linii konwergencji, która podczas całego naszego powbytu rysowały się ogromnym łukiem wygiętym na północ ciągnącym się przez cały kontynent. Był to efekt niżów stale ulokowanych na oceanie południowym i cyklonu Jasper, który dokuczał mieszkańcom północnego i wschodniego wybrzeża Australii. Jasper kręcąc się w prawo, zgodnie ze zwyczajami niżów na południowej półkuli, wrzucał nam przez całe zawody chłodniejsze powietrze ze wschodniego wybrzeża. Oznaczało to brak chmur i nieco gorszą pogodę w północnej części rejonu zawodów. Jeszcze jednym, nieprzewidywalnym czynnikiem były pożary, a raczej dym który mógł się pojawić niespodziewanie z nowego zarzewia i zacienić słońce. Mocno paliło się około 130 km na północ i potężny dym, gdy dotarł do Narromine wyłączył zupełnie termikę i zorganizował nam dzień odpoczynku. Od samego początku prognozy nie radziły sobie z tym i pogoda była przeszacowana przez dym. A więc odraczano starty i skracano trasy, bo spodziewana termika nie chciała się pojawić

.

Rozgrywka. 

Pierwszą konkurencję nie znając przeciwnika rozpoczęliśmy wcześnie obawiając się kłopotów na bezchmurnej na północy w końcówce trasy. I jak to bywa dyszący na karku peleton dopadł nas gdy zwolniliśmy, gdy z nieba zniknęły chmury. W drugiej konkurencji dość przypadkowo z powodu kłopotów z nabieraniem wysokości zgubiliśmy się konkurentom i wystartowaliśmy jako jedni z ostatnich. Początek trasy polecieliśmy świeżym tropem, za kilkoma maruderami znakującymi noszenia i przelatująć cześciej linią energii, jak to nazywają szybownicy, lecieliśmy szybciej. Dopadłem czołówki ale niestety po drodze zgubiłem Łukasza.  Ricardo Brigliadori heroicznie prowadził peleton i sporo ryzykował, nie pozostało mi nic innego jak lecieć spokojnie razem z grupą i nie wychylać się. Włocha podziwiałem za upór i odwagę w takich warunkach. Opuszczać noszenie jako pierwszy i wciąż trafiał na następne kominy. Do czasu. W rejonie rozległego i wilgotniejszego starorzecza kominy stały się rzadsze więc Rico nie trafił noszenia i pozostał z tyłu. W tym czasie Grabek ( Łukasz Grabowski) dołączył do czołówki i od tego momentu dość sprawnie współpracując dotarliśmy do mety z Holendrami. W wynikach wykrystalizowała się czołówka zawodów praktycznie bez różnic punktowych, ale poznaliśmy kto jak lata, kto ma ochotę śledzić, a kto lata samodzielnie. Początek wygrał Erik Borgman – stary lis, który doskonale wykorzystał błąd organizatora w postaci zbyt krótkiego event markera – wypuszcza konkurentów na kilka minut na starcie i potem nas sprawnie doganiał.

Trzecią trasę na całkowicie bezchmurnym niebie zaczęliśmy tak późno jak to jest możliwe, licząc na to, że współpracując jesteśmy w stanie ukończyć wyścig w dobrym tempie. Było to AAT które mimo przekonania organizatorów daje jeszcze większe możliwości zawodnikom którzy czają się z tyłu. Wypuścić można nie tylko na starcie, ale również na każdym obszarze nawrotów można dołożyć około kilometra dalej niż liderzy i znów można się wieźć z tyłu. Oczywiście byli tacy co nas przelicytowali i polecieli jeszcze później i w tym  nasz kolega z Holandii. W trudnej pogodzie dogonił nas jeszcze na pierwszym boku i koło miejscowości Parkes “JG” latał już na mojej wysokości w kominie. Gdy nas wyprzedził, to dla nas pojawiła się szansa. Czołówka, z Erikiem na czele popełniła błąd przelatująć zbyt głęboko do pierwszej strefy nawrotów w rejon gdzie pogoda słabła. Było to przepowiedziane w prognozach ale jak widać latając odtwórczo nie trzeba się takimi szczegółami przejmować. Ja odsunąłem się trochę na zachód i wyszukałem niespodziewanie długi obszar zmniejszonego opadania i noszeń co wkrótce skutkowało niezłą różnicą wysokości. Wykorzystaliśmy to z Łukaszem by zostawić konkurentów na parterze i natychmiast zwróciliśmy na drugi bok trasy. Poszczęściło nam się, bo trafiliśmy nad niewielkim grzebieniu skalnym bardzo silny komin który wyrzucił na prawie 3000 m. Oczywiście przykleiła się do nas grupa ale to nie byli nasi najgroźniejsi rywale. Robiliśmy swoje starając się uciekać jak najsprawniej po bezchmurnym niebie. Ostatni istotny komin trafiliśmy w ciekawy sposób. Noszenia w Australii przy słabym wietrze najczęściej miały wiele rdzeni na rozległym obszarze. Pokazywał to również ogromny dym z pożaru który mijaliśmy na trasie. Unosił się w wielu miejscach i nabierał  większych wysokości z wiatrem. Po wyjściu z jednego noszenia bardzo często trafiało się na następne. W tym momencie o którym piszę prowadził Łukasz i zapytałem go po wyjściu z komina czy mógłby skręcić w prawo, do osi wiatru. Dało to niespodziewany skutek bo już po kilkunastu sekundach trafił nasz dolotowy komin znacznie mocniejszy niż te, w których męczyliśmy się wcześniej. Taka to loteria. Dostaliśmy też bonus na samej końcówce w postaci nadzwyczaj obszernego podtrzymania. W przeciwieństwie do nas dotychczasowi liderzy zawodów mieli duże kłopoty na końcówce bo polecieli innym śladem a wygląda na to, że tak dobre kominy jak nasz były wyjątkowe.

 

Latanie za innymi jest bardzo opłacalne, stąd mogłem liczyć na łańcuszek kolegów w moim śladzie. Niektórzy jednak potrafią latąć tylko w ten sposób.

Są takie konkurencje które się bardzo dobrze pamięta. W czwartym dniu zawodów startowaliśmy z ostatnich rzędów na ziemi i początkowo wydawało się że wszystko jest przegrane na samym starcie.  Pogoda miała się nam mocno poprawić ale zanim to nastąpiło męczyliśmy się w bezchmurnych kominach które ni jak, nie dawały zapowiadanych 4000 m wysokości. Zanim doczłapaliśmy do linii startu konkurenci z pierwszych rzędów polecieli kilkanaście kilometrów na zachód w kierunku pierwszego mizernego kłączka i tam dość mozolnie, ale jednak osiągnęli dużą wysokość. Ja z Łukaszem plątaliśmy się między kilkoma kominami które to już, już obiecywały silną windę w górę by szybko się rozpaść i dawać jedynie zmniejszone opadanie. Stale byliśmy około 1000m poniżej reszty gdy mafia włosko – afrykańska na 3300m przecięła linię startu. Odlecieliśmy dużo później niemal ostatni i około 300 poniżej. Za grupą Niemców. Nie było już manewru a trzykrotnie wykorzystany event marker dawał ostatnie sekundy na start. I ja niestety nie zdążyłem. Jak się okazało spóźniłem się o 1 sekundę i od razu przekazał mi tę złą wiadomość komputer. Trzeba było o tym szybko zapomnieć i pognaliśmy za resztą. Wybór nieco innej drogi – do cumulusów na północ od lini trasy dał rezultat znacznie szybszego lotu na pierwszym odcinku. Mnie się poszczęściło i jako pierwszy z grupy dopadłem do silnego noszenia które ocierało się o 6 m/s.  Zostałem katapultowany pod podstawy chmur i na dużej wysokości latając szybciej mogłem już nawiązać kontakt z czołówką wyścigu. Niestety Łukasz Grabowski, pomimo że na starcie był wyżej, leciał ostrożniej i zanim doleciał do mojego komina noszenie osłabło. Musieliśmy się rozdzielić. Trasa w sposób typowy dla naszych zawodów poprowadzona była zygzakiem i cztery (!) razy przecinaliśmy linię konwergencji z rozlanymi chmurami.  Dogoniłem Niemców i Holendrów, a że na drugim boku trasy dość odważnie skoczyłem do chmury obok, która jeszcze przed cieniem wspaniale zapracowała, stałem się liderem małej grupki szybowców. Latanie w grupie ma swoje zalety i za chwilę doceniłem obecność innych gdy nadszedł czas na ponowne przebijanie się przez cień konwergencji w kierunku południowym. Niemcy znaleźli przyzwoity komin obok mnie i to pozwoliło przejść wspólnie kłopotliwy odcinek. Sam bym pewnie nie trafił takiego noszenia. Końcówka trasy ponownie pod konwergencją wyglądała już bardzo źle gdyby lecieć na wprost. Wiszące smugi sugerowały deszcz i kompletny brak jakichkolwiek noszeń. Ominęliśmy ten obszar południową stroną a wspólnie z dolatujacymi jeszcze bardziej z południa szybowcami klasy standard natrafiliśmy na kolejne silne noszenie które podniosło nas 4 km nad ziemię, do wysokości wystarczającej na dolot do mety. Erik Borgman odskoczył dysponując szybszym szybowcem, ale wcale nie miał zapasu wysokosci. Całe ryzyko lotu na styk pod siąpiącymi deszczem chmurami dało mu jedynie minutę zysku na mecie. Ja poleciałem ostrożniej i okazało się, że rozlana burza jeszcze nieco podtrzymała. Podpowiedziałem jednak kolegom z klasy standard że żałuję, że nie odbiłem bardziej na zachód gdzie potężna chmura miała zdrową słoneczną krawędź. Chyba byli zadowoleni z tej wskazówki gdy kolejne Discusy cięły do mety przez deszcz na prędkości ponad 300 km/h. W sumie konkurencja rozegrała się na 4 dobrych kominach po 5 m/s – kto je trafił ten był dobry. Osiągnąłem w tym dniu najlepszą prędkość, 149 km/h ale kara 50 pkt na starcie przesunęła mnie na 4 pozycję. Niestety Łukasz miał ogromne kłopoty i stracił w tym dniu 450 pkt., co przy tak ciasnej rywalizacji właściwie przekreśliło jego szanse medalowe. 

 

Po czterech konkurencjach podczas których w kurzu i temperaturze ponad 40 stopni zawodnicy a przede wszystkim obsługa dostała mocno w kość, zarządzono przerwę na odpoczynek. I słusznie, bo kolejny dzień był rekordowo gorący i zakończył się burzami. Zbytnie zmęczenie mogło przyczynić się do błędów i wypadków a niebezpieczne zbliżenia w powietrzu były już powodem wezwania kilku pilotów “na dywanik” . Trzeba przyznać, że pod kilkoma względami organizator bardzo mocno dbał o dobre przeprowadzenie zawodów. Starano się by odprawy były zrozumiałe, konkurencje pod względem zawodniczym w najlepszym rejonie ( wg. prognozy ) i starano się odseparować klasy by nie dopuszczać do zagęszczenia w powietrzu. Słuchano opinii – w końcu organizator wydłużył okres znacznika na starcie do 10 minut. Ale to co nam mocno dokuczało, niezrozumiałe procedury na lotnisku pozostały do końca. Lotnisko było ogromne, z dwoma pasami i pomimo że holowaliśmy po nich szybowce i pasy były zamknięte, to nie wolno było po asfalcie jeździć samochodami bez szybowca. Startowaliśmy też z kurzu i kolczastych roślin obok pasa. Obsługa szybowca wymagała czterokrotnego przyjechania na zakurzony grid szutrową obwodnicą co trzeba było robić bardzo wolno by tumanami kurzu nie zakryć całego nieba. Bramy na skróty z zewnątrz były pozamykane. Tak więc pomocnicy ścierali warstwy śmieci z szybowców, walczyli z tumanami kurzu wzbijanymi przez kołujące i naprężające holówki w ostatnich chwilach przed ruszeniem, a przy tym wiele szybowców miało kłopoty z zamykaniem kabiny przy takim upale  i po czterech ludzi na raz musiało je dociskać. Miałem już pomysł by wystartować z otwartą kabiną i zamykać ją dopiero gdy się trochę ochłodziła na dużej wysokości. Na szczęście nic się nie urwało, nie pękło przy tej szarpaninie na ziemi, choć było nerwowo a stojący obok Waldek w kurzu i za hałasującym samolotem nie rozumiał czego od niego chcę. Taka Australijska szkoła przetrwania. 

  

Drugi tydzień zawodów zwykle klaruje czołówkę punktacji. Mniej odporni w końcu popełniają duże błędy, a inni uczą się na błędach, bawią rywalizacją i mają lepsze wyniki. Tym razem w klasie 15m punktacja była bardzo ciasna ale jednak ze wskazaniem na parę z Holandii, Niemców, plemię JS3 włosko – afrykańskie i nas, na Dianach 2.  Ujs i Ricardo mieszkając obok siebie na lotnisku dogadali się i zaczęli współpracować. Z czego wyraźnie skorzystał Ujs latając za Ricardo, a Ricardo nie był już tak zadowolony. Niemniej wygrali kolejną konkurencję z tym, że Włoch , podobnie jak ja otrzymał karę za event marker i oddał miejsce Ujsowi. Ten dzień przegraliśmy przez to, że koniecznie chcieliśmy w ostatnim obszarze nawrotów dopaść niewielkich cumulusów na skraju okręgu. Zawiodły. Mętne powietrze i chyba domieszka dymu z północy dawały słabsze warunki niż prognozowano i należało trasę skrócić a my wydłużyliśmy.

 Kolejna konkurencja dała nam po nosie gdy odlecieliśmy na pierwszym boku za bardzo w bok śladem pary Czechów. Niestety piękna chmura do której odbiliśmy zawiodła, a w tak szybkiej konkurencji gdzie zwycięzcy osiągnęli 151 km/h była to konkretna strata. Tak silne warunki nie były też korzystne dla Diany która świetnie krąży i dobrze lata w średniej pogodzie, ale nie jest optymalizowana na prędkość maksymalną.

Ekstremalnie silne noszenia nie były najkorzystniejsze dla Diany 2 która w przeciwieństwie do JS3 nei była projektowana w Afryce tylko do jednego rodzaju pogody. Diany 2 za to były na szczycie w kominach.

Punktem przełomowym dla naszej pary była następna konkurencja gdzie polecieliśmy za daleko, za konwergencję i szlak w pierwszej strefie nawrotów. Po tym dniu postanowiliśmy latać osobno oraz podejmować własne decyzje. Ujs Jonker w tym dni stał się liderem zawodów. Szansa na odegranie się powstałą po kolejnym dniu przerwy spowodowanym dymem z pożarów. Mieliśmy czas na przemyślenia i zmienić taktykę. Tym razem latając osobno daliśmy radę przypilnować Jonkera. Szczęśliwie trafiłem z deklaracją startu tak, że udało mi się polecieć krótko za parą włosko – afrykańską, a potem dogoniłem ich zaraz za pierwszym punktem trasy. Pomogło nam nowe zagrożenie, bo od zachodu podsuwała się potężna linia burz konwergencji i to raczej przyspieszyło decyzje o starcie naszych konkurentów. Dodatkowo Diany latające osobno zbiły z tropu naszych rywali.  Na drugim,  długim boku w kierunku południowym dosłownie prześlizgnęliśmy się przed pióropuszem burz i czuć było, że warunki słabną z każdą minutą w ich cieniu. Na tym odcinku który był z wiatrem taktycznie podratowałem się jeszcze w przyzwoitym noszeniu i na kolejny bok, na którym wiatr już nie pomagał, wleciałem wyżej. Tu koledzy z RPA popełnili błąd i odstali.  Na końcówce nagrodą dla odważnych była najlepsza tego dnia linia szlaku, do której trzeba było lecieć w bok trasy. Gdy do niej dopadłem zaraz dłem znać Łukaszowi.-  nie miałem wątpliwości, że nie powinien już w ogóle zwalniać poniżej 200 km/h bo noszenie było pewne i prowadziło do mety. Poniewąż łukasz startował po mnie dało mu to wygraną w konkurencji.  

 

Burze kuszą.

Tego dnia miało miejsce doświadczenie, które tak mi się wydaje wpłynęło bardzo mocno na rezultaty klasy club i standard w kolejnych dniach. Otóż standardy z  RPA podleciały do zbliżających się burz i dało im to darmowy lot na szkwale przez kilkadziesiąt kilometrów. Było to ryzykowne, ale front działał i mogli się pochwalić pięknymi zdjęciami spod ciemnej podstawy. Następnego dnia trasa prowadziła nas na północ i jeszcze przed otwarciem linii startu z daleka było widać nasuwającą się na pierwszy bok burzę. Przyspieszyło to decyzje o starcie a wielu zawodników poleciało właśnie w stronę tej burzy. Ci którzy byli tam wcześnie, mocno na tym skorzystali i pomimo, że potem trzeba było przelecieć przez opady i wypłukany ślad, przebili się i wygrali na tym. Klasa stndard nie miała właściwie innego wyjścia  bo pod burża wypadał ich PZ. Ja nie byłem taki odważny i oceniłem, że po silnych noszeniach na szkwale, potem trzeba będzie przebijać deszcz albo okrążyć burzę. Miałem też złe doświadczenia z treningu, gdzie lądowaliśmy w polu. NIestety koledzy ze standardów, Tomek i Łukasz, polecieli do wielkiej chmury trochę za późno. Nie podniosła ich tak mocno jak Simona Schroedera a potem nie przelecieli kłopotliwego obszaru w jej śladzie i skończyło się to dla naszych zawodników fatalnie. Ja i Grabek oraz Niemcy z klasy 15m też mieliśmy z tą burzą kłopot, bo okazało się że pięknie wyglądające chmury szkwału nie dały nic oprócz turbulencji. Chłodny podmuch odciął już kominy termiczne pod spodem i trzeba było przelecieć dobre kilkadziesiąt kilometrów by wpaść w pierwszy dobry komin po drugiej stronie całego mikro podmuchu.  Erik Borgman poprawił nasz błąd, odsunął się tylko o 6 km w bok od szkwału, gdzie skorzystał z prawdziwej podniebnej autostrady. Za burzą prowadził już mała grupę szybowców 1500m wyżej do nas. Straciłem troche punktów, ale nie miało to znaczenia bo zremisowałem z pościgiem niemieckim i w punktacji na ostatni dzień zawodów liczyli się tylko koledzy zza Odry. 

 

Ostateczna rozgrywka to kulminacja wszystkich czynników które spotkały się na zawodach w Narromine. Bezchmurne niebo miało ustapić cumulusom tylko na chwilę w południowej części trasy. Trasę ułożono tak, by maksymalnie wykorzystać dostępne warunki a więc pomiędzy godziną 14 a 18 i wiadomo było, że taktyka na starcie zdecyduje praktycznie o wszystkim. Nie mieliśmy też wątpliwości, że przy tak małych różnicach punktowych nasi konkurenci będą próbowali wypuścić nas przodem by potem dogonić i odebrać prowadzenie. Napięcia dodawał fakt, że po 18:00 chłodniejszy podmuch z wybrzeża za sprawą cyklonu miał błyskawicznie ściąć warunki na końcówce trasy, więc gdybyśmy zbyt mocno zajęli się sobą zawody mógł wygrać jeszcze ktoś trzeci. Na ten ostatni dzień cała ekipa zmobilizowała się i od początku, od walki z kurzem, wypuszczania Dian, śledzenia nowych prognoz i radaru.  Dodatkowo Karol Snapko starał się zdobyć jakiekolwiek wskazówki dla nas podsłuchując kanał na którym byli Niemcy ( częstotliwości były jawne). Trudno mu było coś zrozumieć, ale  usłyszał cyfrę osiemnaście. Przyjęliśmy, że to chodzi o deklarację startu na osiemnastą minutę po drugiej. Polecieliśmy sami,  cudownie, z małym ogonkiem Holendrów i Anglików i nie widzieliśmy długo nikogo z tyłu. Jak się okazało nie było tak różowo. Niemcy trafili idealnie 5 minut za nami. Na szczęście nie dogonili nas na początku trasy, chociaż na pierwszym boku mieli lepszą prędkość. Zbliżyli się ale popełnili błąd odlatująć dalej w pierwszym obszarze nawrotów i tam stracili trop. Następny odcinek mnie poszedł bardzo dobrze i pociągnąłem szybko peleton do kolejnego obszaru nawrotów i to było kluczem do wygranej jak się okaząło całych zawodów. Na końcówce razem z Łukaszem wpadliśmy w kłopoty na małej wysokości bo stale musieliśmy ciągnąć pasywnie zachowującą się grupę lecąca zbyt wolno. Nie trafiliśmy gdzieś po drodze potrzebnego noszenia. Na szczęście już na samym końcu, gdy groziło nawet lądowanie w terenie znaleźliśmy 2m/s i z nadzieją, nie widząc najgroźniejszych rywali lądowaliśmy na lotnisku. Zaczeło sie nerwowe spogldanie na zegarek i dopiero po około 10 minutach pojawili sie nasi rywal . UFF… Jak się okazało Niemcy i Ujs pomimo wielu szybowców z różnych klas które znaczyły im drogę osiągnęli mniejszą prędkość na drugim odcinku trasy. Dodatkowo napotkali podobne kłopoty na samym końcu. Po zawodach rozmawiałem z Ricardo, który  opowiadał, że z Ujsem odeszli początkowo znacznie wcześniej, ale ten uznał, że ktoś tam leciał 200 m wyżej i że nie był to dobry start. Wrócili i potem nie mogli długo wystartować. Był to poważny błąd. Pokonaliśmy ich.

Złoto po raz 6 pod rząd w klasie 15m na Dianie 2. Radość dla Waldka Grzyba, który kolejny raz pomagał naszej ekipie na zawodach w Australii. Waldek został nagrodzony medalem Aeroklubu Polskiego.

 

© Copyright by Sebastian Kawa

Realizacja: InternetProgressProjekt: Elzbieciak.com