Dołączyliśmy ze Zbyszkiem do treningu teamu SA. Pogoda nie pozwala na długie przeloty.Dzień jest już zbyt krótki, bo tu zbliża się jesień, więc latamy na trasy wyznaczone przez Andy Davis’a, który został zaangażowany do roli trenera tutejszej kadry. Konwergencja , ustawiająca się nad Południowa Afryką z kierunku północno zachodniego na południowy wschód, przesunęła się nieco na południe, więc przez dwa dni bylismy dosłownie na jej skraju . Pozwaliło to nam na rozegranie dwóch konkurencji treningowych po 400 km długości. W piątek zwolniłem nieco przed metą , aby nie lądować i dołożyłem nieco do wyznaczonej trasy. Odwiedziłem w szybkim locie Botswanę. Przelecenie ponad 200km zajęło godzinę i ostatecznie licznik na koniec dnia wybił 740 km. W kolejnym dniu aura zafundowała nam przerwę , a w następnym niepewną , przekropną , pogodę. Mimo to udało się nieco polatać, a resztę dnia wykorzystaliśmy na zwiedzanie rezerwatu. Lwy kompletnie nie przejmują się jadącymi obok samochodami. Choć jeździmy odkrytych samochodach , zabezpieczeni tylko bocznymi podłokietnikami , traktują nas jak duże , niueszkodliwe i niejadalne zwierzę , przechodzą dosłownie ocierając się o maskę. Jednak strach pomyśleć co by się stalo , gdyby taki kotek chciał sprawdzić strawność takiego pożywienia. Na wszelki wypadek w każdym samochodzie jest niezły sztucer. Inne zwierzęta udają, że ich nie widać a jeśli zauważą ,że samochód zwalnia, rzucają się do nieśpiesznej ucieczki. W cieniu akacji wiele z nich jest tak zamaskowanych, że nie ruszają się nawet gdy stoją na wyciągnięcie ręki, pod warunkiem, że udajemy, że ich nie widzimy. Inaczej zachowują się ciekawskie wiewiórki i surykatki. Niektóre wcale nie boją się ludzi , ale mogą przenosić wściekliznę, więc należy unikać kontaktu.
Pogoda jest niepewna, toteż rano trudno znaleźć chętnych do startu w pierwszej kolejce. W poniedziałek spóźniłem się na lotnisko po porannej wyprawie na nosorożce i mnie przypadła pierwsza kolejka. Szybowce cięgnie się po pasie, więc by nie przepychać szybowców ten który przybył na start ostatni zwykle startuje jako pierwszy. Holują nas do wysokości 300 w pobliżu lotniska , toteż wyczepiłem się , gdy Cessna przeleciała przez pierwszy mocniejszy podmuch. Nie zawiodłem się. Poczatkowo mogłem się wznosić w kominie 2m/s , ale tu gdzie zwykle są piaskowe wydmy , teraz zielenią się podmokłe łąki , więc poranne wznoszanie skończyło się na 500 m. Musiałem poszukać lepszego komina. Poleciałem do pięknie wyglądającej chmurki nad najbliższą górką. Niestety . Przy sporej wilgotności , ładne chmury są w większości przypadków już zbyt stare, aby poczęstować dobrym noszeniem, toteż znalazłem się na 200m, tuż nad jej szczytem, zmuszając baboony / małpy/ do porzucenia swych normalnych zajęć i wpatrywania się w niebo .A komina nie było. Ponieważ znajdowałem się nad samym środkiem części której polują dziesiątki lwów , szybko odeszła mnie ochota na testowanie minimalnej wysokości formowania się afrykańskich kominów i spłynąłem jak najszybciej w kierunku pasa . Nie mieliśmy ze Zbyszkiem łączności radiowej, ale na migi udało nam się ustalić trasę i oblecieć ją razem. W ciągu dnia termikę szybko przytłumiły rozlewające się chmury , więc udało się przelecieć zaledwie 350 km . Doświadczonych afrykańskich pilotów zastąpili juniorzy.Oni musieli się zadowolić jeszcze krótszymi trasami.
Wczoraj był wielki dzień, bo wieczorem odwiedzali Tswalu właściciele rezerwatu – Nicki i Strilli Oppenheimer , którzy ufundowali Challenge by uczcić Helli Lasch, ojca Strilli . Był on jednym z prekursorów latania szybowcowego i fundatorem budowy pierwszych wyczynowych szybowców – BS1. Niemal podczas każdego wolnego weekendu podejmował próbę przelotu otwartego z Johannesburga do Durbanu, ale bryzy i zawietrzna gór nigdy nie pozwoliła mu osiągnąć celu.
Zadanie wyznaczył Zbyszek w tym burzowym dniu sięgało 400km i początkowo mieliśmy wątpliwości czy uda nam się przelecieć przez pierwsze rozalane chmury, a potem, nie było do końca wiadomo, czy linia burz nie odetnie nam drogi powrotu z południa. Na szczęście pierwsze rozbudowane chmury przysłoniły w najbardziej niebezpiecznym obszarze słońce i opóźniły powstanie burz. Jest to tu dosyć częste zjawisko, że w południe chmury mają bardzo krótkie życie, bo zasłaniają dokładnie teren z którego powstały. Dopiero po południu powstają regularne szlaki i burze, bo słońce podgrzewa skośąnie ziemie od zachodu i znów dostarcza energię tam, gdzie są najwieksze kontrasty i najwcześniej zaczynały się odrywać kominy budujące chmury.
Po zakończeniu trasy dołożyliśmy jeszcze 200km szybkiego przelotu na wałku burzowym i wylądowaliśmy dość wcześnie by zdążyć przed opadem. Na nic to się jednak nie zadało. Choć byliśmy już bezpiecznie schowani pod dachem, Stefano wybrał sobie moment lądowania w największej nawałnicy i ratyjąc go przemokliśmy do ostatniej nitki. Ja przezornie zdjąłem buty, Zbyszek nie bo miał wododporne, ale niestety nie przewidział, że woda naleje mu się górą….
Wkrótce potem , również w deszczu, pojawił się kolorowy helikopter Oppenheimerów .Mieliśmy okazję poznać ich osobiście stojąc boso na ciepłym i mokrym asfalcie i podziwiając zieloną pustynie dookoła i odbicia szybowców w głębokich kałużach. Wieczór zakończył się wspólną kolacją okraszoną barwnymi opowieściami.
SK