Dozwolone tylko dla dzieci i mądrych dorosłych. Relacja Mortusia myszowatego. Od rana dzisiaj biegaliśmy tam i z powrotem. Najpierw dookoła przyczepy, potem dookoła szybowca, który wyjechał z przyczepy, a w końcu dookoła biurka z cała stertą papierów.
Pani okupująca krzesło koło tego biurka zabrała od szefa jeszcze kilka papierków, wsadziła do maszyny z której wyjechało ich jeszcze więcej i dołożyła na stosik. Pani powiedziała, że obowiązkowo musimy udekorować szybowiec, bo takie są tutaj przepisy. Trzeba będzie dokleić mu pomarańczowe naklejki na skrzydłach i kadłubie jakby było mało tych, które są.
Po odprawie zatankowaliśmy szybowiec. Wodą!!! Zrobił się od tego strasznie ciężki, aż kółeczko zrobiło się płaskie na dole jak pupa Barbapapy po budyniu. Do cienkich skrzydeł wlało się więcej niż pełna beczka.Więcej niż waży szybowiec. Szef mówił,że woda jest po to aby można było latać szybko, gdy są mocne wznoszenia a gdy się tą wodę wyleje to szybowiec staje się lekki. Lata wolniej, ale może wtedy kręcić małe kółeczka razem z bocianami albo jastrzębiami i wznosić się nawet w małych baniach ciepłego powietrza, które jak balonik płynie do góry. Te banie ciepłego powietrza, to takie niewidzialne windy dla szybowców, które piloci nazywają kominami. Ja przy tankowaniu musiałem pamiętać i podpowiadać Dziadkowi ile wody już wlaliśmy, żeby było równo w każdym skrzydle a szybowiec nie latał bokiem.
W końcu szef pobiegł jeszcze do hotelu i potem pojechaliśmy szybowcem na start. Dziadek podczepił nam linkę od samolotu, poklepał po boku, śmiesznie biegł zgarbiony przy skrzydle , bo jest on bardzo nisko nad ziemią a szybowiec ma tylko jedno kółko i trzeba go podtrzymywać zanim samolot się rozpędzi i samolot pociągnie nas w powietrze.
Samolocik warczał, jakby się złościł,że trzymamy go za ogon, ale gdy znaleźliśmy się pod chmurką, szef puścił jego smycz, bo pod chmurką był komin. Zrobiło się cicho a szef zamienił szybowiec w karuzelę. Musieliśmy tak latać w kółko , żeby nie wypaść z naszej windy. Za każdym okrążeniem byliśmy coraz wyżej i widać było coraz dalej. Najpierw te góry koło lotniska, potem takie wysokie szczerbate, jak zęby tych dzieci co jedzą za dużo cukierków, a jeszcze dalej takie białe. A wszystkie miały dziwne nazwy. Było super. Na dole strasznie przygrzewało słoneczko, a pod chmurami zrobiło się zimn0. Na Madagaskarze nigdy tak nie było.Musiałem wejść za kołnież szefa. Szef powiedział, że są bardzo dobre warunki i polecimy do góry którą tu nazywają Mont Blanc co znaczy Biała Góra. Nie wiem co mu przyszło do głowy, bo wszystkie dookoła były tak samo bialutkie, a ten musiał lecieć gdzieś strasznie daleko. Lecieliśmy i lecieliśmy. Czasem szef zatrzymywał się, żeby w kominach , albo przy skałach wspinać się jeszcze wyżej. Cieszyłem się, że mam takie grube futerko, bo robiło się coraz zimniej i musiałem szybko oddychać. Szef mówił ,że powietrze stało się rzadkie. Dziwne, bo nawet jak było gęste na ziemi to też go nie widziałem. Gdybyśmy lecieli jeszcze wyżej musielibyśmy zakładać takie śmieszne ryjki na buzię przez, które z butli płynie tlen zamiast powietrza, bo powietrze wyżej jest już takie rzadkie, że można się udusić. Po drodze znowu byłem w tej samej dolinie co wczoraj i nad przełęczą którą przyjechaliśmy z Włoch. Wioską olimpijską i wyciągi wyglądały bardzo śmiesznie. Takie maleńki. Ja wrócimy to będziemy takie stawiać z klocków. A jezioro wyglądało jak duże lusterko w którym przeglądały się góry.
Potem już tylko śnieg i śnieg, aż w końcu gdzieś dolecieliśmy pod wielkie skały zasypane śniegiem i lodem.
Nie wlecieliśmy na szczyt, bo nie mieliśmy butli z tlenem. Całe szczęście, bo jeszcze bym zamarzł. Do domu, wróciliśmy po tej stronie gór którą grzało jeszcze słoneczko zanim poszło spać. I dobrze bo nie marzły mi już tak uszka, a baloników z ciepłym powietrzem, było tak dużo, że skakaliśmy w powietrzu jak delfiny .
Niestety szef wymyślił sobie jeszcze jakąś Górę Masła i jakąś konferencję z chmurkami.
W końcu wróciliśmy do lotniska. Przy lądowaniu pilnowałem, by szybowiec nie schował kółeczka, bo lądowaliśmy równiutko na asfaltowej drodze. To by było, gdyby się nam schowało!!! Przybij łapkę!!! Ale to była wycieczka. Jak do Warszawy i jeszcze dalej.
Po lądowaniu schowałem się do autka, gdzie było bardzo cieplutko jak jak w palmowym lesie. Szefowi też musiało też być zimno bo znów biegał i dreptał dookoła szybowca . I nawet ubrali go z Dziadkiem na noc w takie śpiwory.
Do jutra. Agent MM