Przyprawiamy skrzydła nowym zawodnikom.Jak za czasów największej aktywności szkoły szybowcowej na Żarze tętni lotnicze życie i rozbrzmiewają pełne egzaltacji rozmowy pilotów, którzy przyjechali tu z różnych stron Polski, USA , a nawet z Australii, aby cieszyć się wiosennymi kolorami i warunkami, oraz uczyć się latania w górach- także na przeloty. Latanie nizinne jest dużo prostsze. Szybowiec który wzniósł się pod podstawę chmury ma do wykorzystania całą osiągniętą wysokość, z której lotem ślizgowym może przelecieć kilkadziesiąt kilometrów do następnego komina. W górach, sprawa nieco się komplikuje, bo trzeba czasem przelecieć wokół łańcucha gór , przeskoczyć przełęczą na druga stronę, albo z daleka wybrać odpowiednią stronę , by nie wpakować się w kłopoty. Nie zawsze w dolinie w którą się leci są pola do lądowania. Ale ci, którzy latali w ostatnich dniach mogli się przekonać, że gdy pozna się kilka podstawowych zasad góry dają dużo lepsze warunki niż przyległe równiny. Gdy my wybieraliśmy się już na trasę nad polami za Bielskiem, w pradolinie Wisły, długo nie było jeszcze żadnej porządnej chmurki.
Początek obozu nie zapowiadał się zbyt zachęcająco, dwa dni padał deszcz, ale dało to możliwość dokładniejszego przejrzenia teorii szybowcowej i dużej pracy z Asią Madej – panią psycholog sportu. Dużo czasu poświęciliśmy również na omówienie typowych połączeń, typowych przejść nad pasmami na południe i omówieniu pól przydatnych do lądowania, których ostatnimi czasy jest już dużo więcej. Teraz właściwie w każdej dłuższej dolinie po naszej stronie granicy można znaleźć co najmniej po jednym strategicznym miejscu przydatnym do lądowania. Do tej pory zawsze był z tym kłopot ale obecnie gospodarze zaczynają łączyć pola i powstało kilka pięknych lądowisk. Po stronie Słowackiej nigdy nie było takich problemów, bo tam były kołchozy.
Gdy tematy wykładów się skończyły pogoda zmieniła zdanie i zaczęło się latanie. W pierwszy dzień na południe powoli odsuwała się zbita masa chmur, więc długo dostępna była tylko krótka trasa na północnym skraju Beskidów w kierunku Górek Wielkich i Krzeszowa. Druga tura latała już w lepszych warunkach i nawet zaliczyła kilka pól na Słowacji… Kolejny dzień, umożliwił przelot przez Beskid Śląski do Czantorii, dalej na południe, do Wielkiego Krywania ( planowo miała to być tylko Magura Kubińska ale nieco sobie wydłużyliśmy) i gdy Puchacze pokończyły z zawrotną prędkością 50 km/h zadanie, przyszła pora na następnych, którzy w dużo lepszych warunkach, pod grubymi szlakami przemierzali Beskidy. Na koniec mała wycieczka Dynamikiem do Martina po jedną zgubę na Jantarze i szybki dolot do Żaru pod wielkim szlakiem.
Dzisiaj, trzeci dzień pogody i po ogromnie wyczerpujących zajęciach z psycholog, trasa w Tatry i Małą Fatrę. Wolniejsze szybowce miały oblecieć tylko 179km, do Magury w masywie Małej Fatry koło Martina, ale zachęceni cumulusami nad Tatrami postanowiliśmy odwiedzić Chopok.
Puchaczem to nie jest proste zadanie, zwłaszcza, że od zachodu nadciągał cirrus i pogoda się psuła, a podstawa chmur nad Wielką Fatrą obniżyła się i trochę wiało z południa. Ta samowolka omal nie skończyła się długim transportem z Liptowskiej Doliny na kołach za samochodem. Szczęśliwie przy powrocie z Chopoka, nad samym Liptowskim Mikulaszem, znalazł się mały kłaczek z niewielkim noszeniem, które było mnie i Mateuszowi bardzo potrzebne, aby wskoczyć nad Tatry Wysokie.
Te, jak zwykle przy wschodniej odchyłce, mocno rozczarowały w swojej zachodniej części, ale na północ, zaraz po przekroczeniu rowu przedtatrzańskiego, piękny popołudniowy szlaczek doprowadził już do samego Żaru. Trud jednak się opłacił, nie ma piękniejszego widoku, niż alpejska- tatrzańska przyroda w wiosennej, zielone,j scenerii.
Dzień został wykorzystany w 100%. Jutro ma już tylko wiać, ale może też będzie ciekawie- na żaglu i fali, która już dzisiaj dawała nieśmiałe sygnały swojego istnienia.