Emocje poprzedniego dnia i wyraźne zmęczenie uczestników zawodów skłoniły wyznaczający trasy team do wyznaczenia krótszych tras.
Przewidywano również, że termika obudzi się później niż zwykle. I faktycznie tak było. „Sniffer” miał kłopoty z odbiciem się od ziemi przez dłuższy czas, ale około 12:30 w mętnym powietrzu pojawiły się nagle cumulusy.Wyznaczono nam konkurencję obszarową z limitem trzech godzin i piętnastu minut. Do linii startu mieliśmy po wyczepieniu 20 km, a kominy nie były zanadto gorliwe by wynieść szybowce z prędkością windy expresowej. Przy ziemi, jak i pod podstawami trzeba było się zadowolić noszeniami poniżej 2m/s. W tych warunkach postanowiłem przemieścić się na północ w kierunku gór. Tam po żmudnym wspinaniu się do podstawy okazało się, że znów przed chmurą z łatwością można wejść na falę. Po poprzednim dniu jednak już wszyscy próbowali tego triku, więc w błękicie nad chmurami tu i tam pobłyskiwały świetliste krzyżyki szybowców, podświetlone światłem odbitym od obłoków. W przeciwieństwie do wczorajszego dnia mieliśmy sporo czasu, więc cierpliwie kumulowaliśmy energię wzrastającą z wysokością. Charakterystyczny kształt Diany ułatwia rozpoznanie szybowca, toteż trudno marzyć o skrytym odlocie na trasę i zaraz po starcie rośnie gromadka amatorów na „jazdę bez biletu”. Darmowa wysokość uzyskana przed startem, oraz korzystny układ wiatru porządkującego wznoszenia pozwolił mi na szybkie osiągnięcie krańca pierwszego obszary nawrotów. Tomek chce być w zbyt wielu miejscach na raz ,więc odstał sporo już w drodze do obszaru. Umówiliśmy się, że dołączy do mnie , gdy będę wracał tym samym szlakiem ale niestety nic z tego nie wyszło i dalej lecieliśmy osobno. Jak zwykle na tych zawodach, gdzie liczy się tylko to by piloci jak najmniej się spotykali na różnych trasach, kolejne boki nie pokrywały się z linią szlaków. Ze zmiennym szczęściem, ale dobierając w kominach około 3m/s dotarłem do drugiej strefy, która częściowo przechodziła do Meksyku. Było widać wzdłuż Rio Grande sporo kuszących chmur, ale nie zdecydowałem się tam polecieć, bo mogło się okazać, że cienie, które padały dokładnie na rzekę rzucają chmury ze strony meksykańskiej. Mój główny rywal Sturm znalazł się nisko w tym rejonie i nie miał wyboru, więc zaryzykował wejście pod szlak. Opłaciło mu się to sowicie, bo już pierwszy komin wyniósł go na dużą wysokość i dalej szlak zawiózł go daleko na południe. Przy wyrównanej stawce, taki uśmiech losu decyduje zwykle o powodzeniu w konkurencji. W połowie trzeciego boku również trafiłem bardzo dobry komin, choć nie dał on tak dużego zysku, bo leciałem wysoko, ale mogłem się spodziewać, że dotarłem do obszaru lepszej pogody i postanowiłem wydłużyć lot na południe. Niestety w obszarze nawrotów na południu nie trafiłem już tak dobrych kominów i znalazłem się tam w niekorzystnym miejscu. Musiałem już zawracać na dalszy odcinek trasy by zdążyć przed pogorszeniem się pogody do następnego obszaru. Na tym odcinku zacząłem wreszcie spotykać inne szybowce, które nieco krócej , albo w innym miejscu zagłębiły się w strefę na południu. Tutaj już rzadko można było znaleźć kominy mocniejsze niż 2,5m/s i z zazdrością słuchałem kolegów z klasy 18m, którzy lecieli pod większymi chmurami na południowy wschód i zgłaszali ciągle windy po 4m/s oraz szlaki. Wykorzystując to co się dało na mojej trasie, niemal równolegle do autostrady z San Antonio do Laredo dotarłem do ostatniego obszaru, wykręcając maksimum w ostatnim dostępnym kominie. Dalej była już tylko bezchmurna, do samego Hill Country. Osiemnastki miały teraz do pokonania jeszcze większy dystans przez tą niekorzystną pogodę. Okazało się w tym momencie, że lecąc na maksymalnej doskonałości dolecę do mety, ale kilka minut przed czasem. Musiałem jeszcze trochę wydłużyć trasę co spowodowało, że brakowało deficyt 350m do dolotu. Teraz musiałem znaleźć noszenie. Jedyne dostępne chmury były nad pagórkami na północ i poleciałem w tamtą stronę, niemal 40 stopni w bok od trasy. Wyglądało na to, że nie ma innego wyjścia. Tam wreszcie znalazłem noszenie i dalej lecąc równolegle do trasy dopadłem długiego szlaku, który oznaczony drobnymi chmurami prowadził wprost na lotnisko. To mocno przyspieszyło dolot, a mijane co jakiś czas grupki sępów dawały pewność, że lecę właściwą ścieżką. Po wielu dolotach do Uvalde nauczyliśmy się już tego, że te sępy amerykański, zwane tu turkey vultures znaczą niemal każdy komin nisko nad ziemią, więc na dolocie są doskonałym drogowskazem. Mimo to spóźniłem się cztery minuty. Mathias też miał problemy na dolocie, musiał podkręcać kilka razy, ale dłuższa trasa i dobry komin na czwartym boku dały mu wygraną w tym dniu.
Dodano: 13.08.2012Przez: sebkaw
Podobno w teksasie fala nie występuje…