Matka ziemia nie zawsze jest bezpiecznym schronieniem.
Z pewnością lotnictwo niesie więcej zagrożeń niż gra w szachy, ale w zmaganiach z powietrznym oceanem pilot wychodzi na ogół obronną ręką. Bolesne w skutkach bywają zwykle niespodziane spotkania z ziemią i tym co się na niej dzieje. Nawet ptak nie może ciągle latać, a pilot szybowcowy ma wkalkulowane w loty przypadkowe poznawanie nowych a nie zawsze przyjaznych mu zakątków ziemi.
Udręką najaktywniejszych pilotów są nocne powroty z przygodnych lądowisk, konieczność odbywania odległych podróży na trening i wyjazdy na zawody z wózkiem szybowcowym. Na ogół towarzyszy temu deficyt czasu wymuszający przekraczanie zasad logiki, a permanentny niedobór środków nie zachęca do korzystania z hoteli.Mistrzostwa wraz z koniecznym rekonesansem zabierają około 3 tygodni a dojazd i powrót do miejsc odległych kolejne dni , więc robi się ciasno jeśli jakieś okoliczności opóźnią planowany wyjazd. Tak było niejednokrotnie i tak było teraz przy podroży do Rayskali. Możemy mówić o super szczęściu, bo niewiele brakło a nie dotarlibyśmy na miejsce zawodów. Wpisując się na czarną listę katastrof dalibyśmy kolejną sensację i temat, którymi żyją ostatnio media
Przy niezwykle intensywnym eksploatowaniu naszych szybowców kadrowych przed poważniejszymi zawodami trzeba włożyć wiele wysiłku w usprawnienie sprzętu. Trzeba wykryć i usunąć usterki. Trzeba zlikwidować uszkodzenia, wyrównać i oszlifować powierzchnie skrzydeł, sprawdzić instalacje i przyrządy. Nawet przeoczenie drobnego defektu, lub niepewne połączenie przyrządu,może zniweczyć wysiłek zawodnika.
Sposobienie „Discusa” zabrało wiele czasu, ale dzięki pomocy zespołu Jurka Biskupa szybowiec został „wypicowany” i gdy tylko obeschły poprawki lakiernicze ruszyliśmy w drogę. Limitował nas bilet na prom w Tallinie. Remonty, modernizacje, oraz utrudnienia w ruchu drogowym generowały opóźnienie w podróży, a podobnych można się było spodziewać w innych państwach na dorobku, wiec diabli wzięli planowaną przerwę na odpoczynek. Na Litwie przypadła mi „psia wachta” przy kierownicy. Sebastian położył się spać. W krajach przybałtyckich też były remonty dróg, ale mimo to przy małym nocnym ruchu tempo podróży było przyzwoite. O świcie zbliżaliśmy do krainy w której niegdyś wojował Stefan Batory. Las,las, monotonna droga bez zakrętów i innych pojazdów. Ciepło i komfortowo. Cicha muzyczka,delikatne chrapanie zmęczonego Sebastiana, łagodne światło słońca przebłyskującego przez drzewa i cienkie warstwowe chmury, spokojne mruczenie silnika sterowanego tempomatem, a także świadomość, że nie grozi nam już spóźnienie wprawiły mnie w błogostan.Byłem pełen zachwytu dla twórców Renault Megane. Zaporożec , który wprowadził mnie w świat motoryzacji, na tak długim odcinku drogi z pewnością już kilkakrotnie zafundowałby mi jakieś ćwiczenia techniczne. Zacząłem się rozglądać za parkingiem, aby w spokoju odpocząć i zjeść śniadanie. Nagle trzask urywanego lusterka… Błyskawiczne otrzeźwienie, oraz nonasekundowe wybudzenie Sebastiana. -Zasnąłeś ?! -Tak ! A przed maską samochodu mknie na nas słupek przydrożny i rura ze znakiem drogowym, który podcięty zadziała jak halabarda. Błyskawiczny unik, udało się, lecz po lewej otwarła się czarna czeluść. -Boże ! Czy to już koniec?! O mnie nic, ale co z Sebastianem? Kto będzie wychowywał jego dzieci ?! To niewyobrażalne jak szybko się wtedy myśli i działa:-Nie ma pobocza a światła nie oświetlają stromej skarpy… Będzie dachowanie ! Trzeba auto puścić w dół , aby było w długiej osi ! Łoskot podłogi trącej o brzeg skarpy, ale zadziałało. Samochód spada w dół na kołach, lecz tym momencie w światłach reflektorów rośnie błyskawicznie brzeg rowu. Uderzenie prostopadłe o ziemię i dobicie przyczepy to nieuchronna masakra. Kolejna refleksja:-Trzeba na skraju rowu złapać kierunek równoległy, ale czy koła wytrzymają i zadziałają? Znów gwałtowny obrót kierownicy. Zadziałało…
Kochane autko stęknęło, mocno zaparło się kopytkami , ale nadrzuciło przód i zatonęliśmy w chaszczach tocząc się równolegle do wysokiego nasypu drogi pod zieloną kaskadą ciętej roślinności. Wysprzęglony silnik nadal mruczał spokojnie.Nic się nie zapaliło, nic nie syczało, światła świeciły,lecz dawały tylko zieloną poświatę w grubej warstwie roślin okrywających samochód. Rozbebeszone lewe lusterko dyndało na drutach. Nie chciało się wierzyć, ale to przypadkowe wahadło nadal odmierzało nasz czas…
-No to po zawodach, ale żyjemy!
Trzeba było ocenić straty. Po zrzuceniu sterty zielska z samochodu odkryliśmy z wielkim zdumieniem, że przód auta i jego koła są nie naruszone. Nawet lampy nie ucierpiały. Nie miałem odwagi przejść do przyczepy z szybowcem. Sebastian stwierdził, że widok wózka lecącego w powietrzu z niewyobrażalnym przechyleniem będzie mu stawał przed oczami do końca życia. Jednak i tu po odchyleniu mokrych chaszczy nie było widać uszkodzeń. Nie zajrzeliśmy do środka. Nasyp drogowy górował nad nami ponad 3 metry. Nie było szans na samodzielne wydostanie się z parowu, skoro nie było nas nawet widać z drogi w tych leśnych ostępach. Na szczęście działał telefon 112. Podano nam numer do ratownika drogowego. Przyjechał oczywiście patrol policyjny, ale tylko pokręcili z niedowierzaniem głowami i pojechali. Ratownik przybył niezwłocznie.Widział niejedno , więc bezceremonialnie windował Megane wciągarką po skarpie. Musiałem tylko jak żeglarz na trapezie balansować swym znaczącym wektorkiem , aby ciągnięty wóz nie nabrał ochoty na pokazanie nam obolałego brzuszka.
Z przyczepą było gorzej, bo dłuższa.
Także trzeba było ją wyciągać stromo po skarpie, gdyż przy bardziej skośnym wyciąganiu z pewnością przewróciła by się.
Oczywiście oparła się zaraz przodem i tyłem nad załamaniem nasypu, ale piaszczysta ziemia łatwo poddawała się łopacie formującej wykop. Dopiero na drodze można był sprawdzić wszystko dokładnie.
Samochód stracił tylko część plastikowych osłon spodu i wyglądał jak samolot po wleceniu w chmurę szarańczy.
Przyczepa nie tknięta, a szybowiec opatulony szczelnie bambetlami biwakowymi nawet na cal nie zmienił pozycji i nie doznał żadnego uszczerbku. Sebastian bezwiednie zwarł do kupy dyndające elementy lusterka i odnaleziony element świetlny. Połączyło się wszystko i nawet bez problemów lusterko dało się osadzić na swoim miejscu.
Wszystko działało bez zarzutu, więc można było kontynuować podróż. Wypatrywany wcześniej parking, który pozwoliłby na wypoczynek, był zaledwie 300 metrów dalej. Senność minęła bezpowrotnie. Na prom dotarliśmy z dużym zapasem czasu.
Oglądając się wstecz muszę stwierdzić, że mój Anioł Stróż nie nudził się ze mną już od wczesnego dzieciństwa towarzysząc mi w na ziemi i w powietrzu podczas licznych perygrynacji na różnych kontynentach. Jak dotąd zawsze był niezwykle czujny i skuteczny.
Dodano: 08.07.2014Przez: Bogdan Dorozko
Panie Tomku, prześlę kupon do skreślenia przy następnej kumulacji.
Dodano: 09.07.2014Przez: Henryk Doruch
-a nauka radziecka twierdzila,ze codow nie ma!
Dodano: 09.07.2014Przez: Waldemar
Dobrze latać i mieć szczęście. To recepta na sukces,w lotnictwie przede wszystkim.
Dodano: 09.07.2014Przez: sebkaw
Boguś a czy podczas powrotu z Hiszpanii nie mieliśmy obaj dwu cudów: – pierwszy przy z wystrzałem koła przyczepy przy zjeżdżaniu do Grenoble, a drugi na autostradzie przed Norymbergą ?
Dodano: 09.07.2014Przez: Bogdan Dorozko
No, nawet bardziej, bo opona wybuchła jak staliśmy na światłach w jakieś francuskiej wiosce. A chwilę wcześniej zjeżdżaliśmy po ostrej serpentynie. Teraz się zastanawiam czyj to Anioł nas pilnował?
Dodano: 10.07.2014Przez: falcon
Można być przerażony. I pomyślmy, po takim wydarzeniu Sebastian musial „oczyści” glowe i zabrać sie za latanie w mistrzostwach. Jestem pełen podziwu dla naszego mistrza. A z tym lotto to nie głupi pomysł 🙂 Sebastian kupił by sobie swój szybowiec dopieścić by go maksymalnie i „rozwalalby” wszystkie zawody do końca swiata.
falcon
Dodano: 10.07.2014Przez: Tomek C
Cieszymy sie ze aniolki macie dobrze przyswojone – czym je karmicie? Mam nadzieje udalo Wam sie uniknac konfliktu generacji (!?).
W tym roku cos specjalnego sie dzieje , nie tylko z pogoda do latania, ale i z wozkami.
Jadac pare tygodni temu noca przez West Texas do New Mexico mojej kobrze-wozkowi zachcialo sie zatanczyc. Tak zatanczyl ze kola na przemian unosil zapraszajac samochod, a ten odpowiedal mu kontradansem. Jakos sie sie to uspokoilo. Udalo mi sie powstrzymac od gwaltownego hamowania i utrzymac kierownice – tylko wlosy mi do reszty wybielaly. Na miejscu w Moriarty zobaczylem piekny nowiutki tandem ( Duo Discuss?) w wozku, ktory tez zatanczyl tak ze sie przetoczyl po dachu ciagnacego Suburban’a. Duzo epoxydu i zielonych papierkow teraz tam trzeba.
Teraz juz z powrotem w Houston z Utah. Na liczniku wozka bedzie z +5000 km – niestety duzo duzo mniej wylatanych. Chyba musze sie zapisac na rehabilitacyjne lekcje z latania do Miedzybrodzia….- bez wozka!
Pozdrawiam zawsze pelen podziwu i narodowej dumy.
Tomek Tx
Dodano: 11.07.2014Przez: K.
Cholera, te osobiste anioły mają z nami robotę. Czapki z głów, bo przecież najczęściej porządnie ją wykonują, a my mówimy, że to „nasze doświadczenie i umiejętności”. A jak taki anioł musi się zdrzemnąć? Albo pójść do łazienki?…