Sto kilometrów w październiku – nie tak łatwo.
Zmorą wielu pilotów szkolących się do licencji jest wykonanie przelotu szybowcowego. Nie dość, że 50km w jednym miejscu nie równa się temu wyzwaniu gdzie indziej, to jeszcze często warunek ten trzeba spełnić jesienią, po ukończeniu szkolenia podstawowego w lecie. Trudno o odpowiednie warunki. Jak porównuję z czym muszą się zmierzyć piloci latający np w Rieti, którzy jeśli tylko opanowali latanie na żaglu przelatują ten dystans wzdłuż jednego zbocza, trudno nawet się zgubić, to pokonanie takiej samej odległości na jesiennej termice w Beskidach jest wyzwaniem dla zawodników startujących w zawodach. Gdy trzeba to wykonać w górach, jak na Żarze, powinno się dla bezpieczeństwa wykonać ten przelot z instruktorem i wówczas wymaganie rośnie do 100km. Szczęśliwie dla Sławka, październik zaczął się wyjątkowo dobrą pogodą, jak na tę porę roku, chłodnym napływem ze wschodu, w którym powstawały dość silne kominy termiczne. Najczęściej o tej porze przy wyżowej pogodzie powstaje silną inwersją , która tłumi prądy termiczne nisko przy ziemi a gdy ziemia wychłodzi się napływ wilgotniejszego i cieplejszego powietrza teren skutkuje gęstymi mgłami. Tym razem zmiana temperatury była bardzo szybka i ziemia jeszcze przez jakiś czas oddawała ciepło. Polecieliśmy. Jesień to jednak jesień i pogoda się popsuła, nasuwając od wschodu szczelną pokrywę stratusów. Na skraju zachmurzenia żeglowaliśmy jeszcze nad Skrzycznem, ale próba przeskoku ku Wielkiej Raczy posadziła nas w znanym polu koło Zwardonia. Dwa boki trójkąta, które udało się przelecieć dały tylko 91km. Niewiele brakło. Tuż obok, na Słowacji, słońca było jeszcze dużo i powstawały nawet szlaki więc kilkaset metrów wyżej nad Skrzycznem mogło wystarczyć by skończyć ten przelot. Lądowaliśmy niemal na szczycie małej granicznej górki. I tu widać, że sceptycy, którzy twierdzili, że nie da się wylądować na odcinku 50 m dostali po nosie. Ślad za szybowcem miał 34 kroki długości – bez hamowania. Lądowaliśmy pod stok i nieco pod wiatr. Przy zatrzymaniu zakręciłem w skos stoku, by Puchacz nie stoczył się do tyłu.
Dalszą część dnia spędziliśmy na stacji benzynowej, teraz już mało uczęszczanej, czekając na transport z Żaru. Toyota Hyace mogła nas zwieźć tylko dzięki temu, że lata temu po stronie Czechosłowacji wybudowano z betonowych płyt drogę do patrolowania granicy, która wije się przez szczyty.
Dwa dni później pogoda znów dała szansę wykonania przelotu. Choć od wschodu nad Żar znów nasunęła się szczelna pokrywa chmur, wystarczył hol nad Jezioro Żywieckie, gdzie wpadliśmy od razu w zaskakująco silny komin. I to przy całkowicie zasłoniętym słońcu. Potem już było lepiej i przelot zakończył się po 207 km szczęśliwym powrotem do Międzybrodzia.
SK