Gallery
dsc_9257

Odkrywamy szybowcową Brazylię na nowo.

[fb_button]

Dzięki prognozom FCST24.

 Ekstremalna Bahia.

Brazylia kojarzy się nam z wieloma egzotycznymi rzeczami, głównie z karnawałem, żółto – zielonymi koszulkami doskonałych piłkarzy i posągiem Jezusa w Rio i plażą wzdłuż mieszkalnych bloków. Dla innych charakterystyczne będą pomalowane twarze Indian, anakonda, Puszcza Amazońska oraz ocieplenie klimatu. Ale bardzo niewiele osób kojarzy Brazylię z suchymi płaskowyżami i latającymi nad nimi szybowcami. A jednak, nadaje się do tego przynajmniej połowa tego kraju i szybowników w Brazylii nie brakuje. Brazylia kojarzy nam się z deszczowym lasem ale większość tego kraju jest zupełnie inna. Doskonałe warunki do latania występują w podrównikowym suchym klimacie. Pół-suche sawanny cerrado występują w północno – wschodniej części kraju i sięgają tak daleko jak suche wschodnie passaty, te same,  które właśnie tu przywiały po raz pierwszy portugalskich żeglarzy. O lataniu w Brazyli wiedziałem mało. W kołowrocie konkursów szybowcowych, bywało, że w ciągu roku, w dwu sezonach na północnej i południowej półkuli, startowałem nawet 6 razy w dużych zawodach szybowcowych. Nigdy nie byłem na zawodach w Brazylii i kraj, który wielkością dorównuje całej Europie nie kojarzył mi się zupełnie z szybownictwem. Na mistrzostwach pojawiało się niewielu reprezentantów w żółtych i zielonych koszulkach. Brazylia nie kojarzyła nam się również z sezonowymi wyjazdami do szybowcowych rajów, jak Afryka, Australia, Nowa Zelandia. Europejczykom bliżej do Afryki, więc po co zmieniać strefę czasową i jechać za Ocean. Pilotów z USA i Kanady też tam nie było. Zimą jeżdżą do bardziej znanych miejsc, jak Omarma czy Australia i Brazylii nie odwiedzali.  Ale przyczyna może tu być bardzo prozaiczna. W Brazylii nie znajdziemy szybowca do wynajęcia z opłaconym ubezpieczeniem. Ubezpieczeń aerocasco nie ma, albo są zbyt drogie by ktoś je wykupił. Ale możliwe, że zmieni się to za sprawa operacji Guilherme Purnhagen o pseudonimie Gugi. Na nowej farmie szybowcowej Bahia Gliding 2, w kanionie z przepiękną czystą rzeka około 90km na północ od  Luís Eduardo Magalhães, od 2016 roku udostępnia szybowce garstce zaufanych pilotów. Z powodu ubezpieczeń, nie wszyscy mogą tu latać ale widać, że gospodarzowi zależy na tym by operacja się rozwijała i kto wie, może coś wymyślą. Bahia Gliding się powoli rozwija, tymczasem większość pilotów z Brazylii zna lotnisko LEM gdzie rozgrywane są krajowe mistrzostwa. LEM to miejscowość która jeszcze 30 lat temu była mikroskopijną mieściną na rozstaju dróg, a dziś, za sprawą przedsiębiorcy rolniczego z południa, który pokazał drogę do zagospodarowania tego suchego terenu, oraz postępom w hodowaniu nowych odpornych na suszę gatunków roślin, stała się 90 tysięcznym miastem. Pierwsi farmerzy kupowali ziemię i karczowali ekstensywnie cerrado na płaskowyżach Bahia. Dziś, pierwszy z nich posiada prawie 150 tysięcy hektarów ziemi pokrytymi kolistymi pivotami do nawadniania i piętrzącymi się belami zebranej bawełny. Pozostały tylko wąskie pasy zielenie wzdłuż strumieni które nie wiedzieć jakim cudem mają jeszcze płynącą wodę po mieisącach bez opadów.

  W Tak rozległym kraju trudno się poruszać. Nawet gdyby były tu autostrady, to odległości są potężne i nic dziwnego, że farmerzy szybko przesiedli się do samolotów. Początkowo były to jednosilnikowe piperki, ale dziś na 10 lotniskach dookoła miasta i 20 mniejszych szutrowych pasach rozrzuconych po polach,  stoi mnóstwo turbośmigłowych taksówek i kilka dyspozycyjnych odrzutowców. Pasy ukryte miedzy polami trudno nawet zliczyć, wiele z nich to pasy na technicznych magazynach ogromnych farmy. Ruch jest spory, ale obecność szybkich samolotów nie przeszkadza w lataniu na szybowcach. Wszyscy pracują na częstotliwości 123,45MHz i bez pomocy jakiegokolwiek kontrolera latają jak chcą. O, może nie do końca. Okazuje się że w Brazylii, szybowce, paralotnie i spadochrony mogą latać tylko w wyznaczonych strefach, ale akurat w Bahia jest taka strefa założona na prośbę aeroklubu. Powstała właśnie z powodu organizowania tu zawodów i służy też do prób rekordowych lotów. W Brazylii można znaleźć więcej ciekawych miejsc dla szybowników, niekoniecznie LEM jest tym najlepszym, ale zawody organizuje się akurat tu. Głównie dlatego, że płaskowyż pokrywają ogromne pola uprawne które są idealnie płaskie i zapewniają nieograniczone miejsca do lądowania. W porze suchej gdy wszystko jest skoszone wylądować można w każdym kierunku z zawiązanymi oczami.

W Brazylii znalazłem się drugi raz i to tego samego roku. W lutym, na zaproszenie Deco Maffini i Carlosa Araujo przyjechałem do Pederneiras w stanie Sao Paulo, a więc dużo bardziej na południe gdzie lataliśmy w wilgotnej pogodzie. Carlos nazwał to wydarzenie „Soaring Clinic” w której  próbowałem poprawić umiejętności kilkunastu polotów latając na Arcusie. Było to dla mnie nowe doświadczenie w takiej skali ilości szkolonych, ale też pod względem warunków w powietrzu. Nigdy wcześniej nie widziałem tak poznaczonych kominów termicznych stadami ptaków – licznymi małymi sępami Urubu, oraz nigdy dotąd nie doświadczyłem tak wyraźnie kryzysów w noszeniach termicznych w środku dnia. Jak szybko oceniłem, była to też przyczyna specyficznego sposobu latania Brazylijczyków. Z jednej strony Urubu bardzo ułatwiały poszukiwania kominów a z drugiej chmury były bardzo marnymi markerami.  Rozbudowane przy słońcu w zenicie gasiły cieniem swoje własne ogniska termiczne co powodowało, że kominy trafiały się chaotycznie poza chmurami. Nie było sensu przyglądać się chmurom, bo nie nosiły. Trudno było uczyć jak to działa w innych miejscach na świecie. Często czołgaliśmy się 300m nad terenem pod ogromnymi szlakami. Dopiero popołudniami pogoda się poprawiała i duże chmury wyglądały i nosiły tak jak powinny. Kolejnym doświadczeniem były też szlaki na burzowych liniach szkwałów. Te powstawały bliżej wybrzeża i popołudniami oddziaływały daleko w głąb kontynentu, nawet zupełnie bez widocznego ostrzeżenia. Szkwały przemieszczały się bardzo szybko i w czasie kilkunastu minut potrafiły wychłodzić teren pod świetnie wyglądającymi szlakami cumulusów. Dobrze, że w Pederneiras  o braku ubezpieczenia szybowca powiedziano mi dopiero ostatniego dnia, bo bez tej wiedzy łatwiej było puszczać się w te nieznane obszary trzcin cukrowych i trudnej pogody. Chociaż w okolicy farmy praktycznie łączą się płot w płot aż po horyzont, to o tej porze roku słodka trawa miała 3 metry wysokości i nie dawała szans na żadne ladowania. 

W Pederneiras nie było jednak kilku ważnych osób z brazylijskiego środowiska szybowcowego. Pomimo, że sąsiedni hangar zajmował przepiękny ASH 30 Sergio Andrade, to on sam mieszkając obecnie w Portugalii nie przyjechał na obóz. Sergio jest niesamowitą osobą o trudnej historii, bo niestety w wieku 24 lat jego życie załamało się a potem musiało zmienić po wypadku w pracy pod wodą. Nie było wtedy wielu dostępnych komór dekompresyjnych i droga do odpowiedniego ośrodka była zbyt długa. Brak szybkiej interwencji pozostawił uszkodzenia rdzenia kręgowego. Ale dla tego młodego managera i fanatyka lotnictwa w Brazylii było wiele innych możliwości. Dla odmiany po nurkowaniu zajął się przemysłem lotniczym. Teraz jest na emeryturze i uwielbia nasz sport. Po obozie w Pederneiras skontaktował się ze mną i zaproponował wspólne latanie w Bahia. W ślad za Sergio zacząłem dostawać też dziesiątki wiadomości od Gugiego, który bardzo nalegał by jego również odwiedzić w Bahia Gliding. Umówiłem się więc  by wrócić do Brazylii we wrześniu. 

Sergio jest znany dla entuzjastów szybownictwa a zwłaszcza wśród tych, którzy uznają, że szybowce niekoniecznie muszą być z Niemiec. Z pewnością ich uwagę przyciągał przed laty nowatorski projekt Nixus, Paula Iskolda, który powstał właśnie pod patronatem Sergio. Jest to Szybowiec wyjątkowy, bo po raz pierwszy zastosowano elektryczne siłowniki do sterowania klap i lotek oraz bezpieczny algorytm sterowników, który tym zarządza. Ten legendarny szybowiec klasy otwartej nie był jeszcze nigdzie na mistrzostwach świata, ale posiada już wiele rekordów zdobytych w lotach na fali w Ameryce Północnej. Szybowiec powstał w USA ze względu na dostępność najnowocześniejszych materiałów kompozytowych i technologii. Siłowniki napędów pochodzą z robotów przemysłowych. Kadłub z ASH 30, natomiast skrzydła są całkowicie samodzielną konstrukcją Paula Iskolda, który nie tylko sam je zaprojektował aerodynamicznie, wyliczył wytrzymałościowo, ale również w większości sam zbudował i przetestował wytrzymałościowo ! Przy okazji jest tu i nutka myśli z Polski, bo przy projektowaniu starał się pod wpływem teorii profesora Kubryńskiego uzyskać „monotoniczność siły nośnej” . Grzmi groźnie, ale w skrócie chodzi o to by szybowiec w krążeniu, gdy wpadnie w silniejszy podmuch unosił się w górę, a nie rozpędzał. Skrzydło musiało uzyskać nowatorski FlyByWire bo okazało się zbyt długie i zbyt cienkie by zmieścić w nim klasyczne popychacze. Pierwszą przymiarką do tego systemu był automatyczny system sterowania  klapami w ASH30 który pomagał mało sprawnemu Sergio w lataniu tym dużym szybowcem. Położenie klap jest dostosowane automatycznie do prędkości, obciążenia powierzchni skrzydła i przypspieszenia. Zrzuca to wysiłek przestawiana masywnych klap z pilota, ale też pozwala na teoretycznie dużo dokładniejsze ich ustawienie, nie tylko w pięciu położeniach a teoretycznie w dowolnej ilości wychyleń. Od projektu klap do ASH  zaczęła się współpraca Sergio z Iskoldem z której potem pojawił się Nixus. Dla mnie oczywistym krokiem na przyszłość jest konieczność opracowania automatycznego sterowania sterem kierunku. Pomoże na pewno pilotom z niepełnosprawnościami, ale nie tylko, bo współcześnie, gdy szkoli się pilotów z nawykami po symulatorach i samolotach z przednim kółkiem.  Sterowanie nogami jest dla nich często czymś nie do opanowania. Kiedyś takimi trudnymi uczniami byli piloci rogallo, którzy nie dość, że przyzwyczaili się do przesuwania sterownicy ramionami, to jeszcze zakręty wykonywali poprzez ześlizgi. Oduczyć ich tego było bardzo trudno.  Sergio jest też jednym z pierwszych poszukiwaczy nowych terenów szybowcowych w Brazylii. Przewodził lata temu wyprawie w której na Stemme S10 i kilku innych szybowcach poszukiwano termiki w Bahia i na północnych terenach. Jest też rekordzistą, autorem pierwszych przelotów ponad 1000km wzdłuż zboczy w okolicy Sao Beneditto. Pierwszych w Brazylii.  

https://

Do brazylijskiego stanu Bahia ( wielkości Francji ) zostałem zaproszony w najlepszym w odczuciu miejscowych pilotów okresie, na przełomie pory suchej i deszczowej, czyli początkiem września. Podejrzewam, że wcześniej nie m tu szans na skuteczne latanie bo nie znajdziesz cumulusa na niebie, ale podejrzewam, że w porze deszczowej mogą być rewelacyjne warunki. Nie każdego dnia ulewy zamkną całe niebo. Spodziewałbym się wypiętrzonych Cu,  lotów na liniach szkwałów, konwergencjach itp. Wymaga to jeszcze by ktoś spróbował. Cała nadzieja w Gugi.  Do tego  w Bahia, szerokość  pomiędzy zwrotnikiem a równikiem, dzień zawsze trwa prawie równo 12h i co gorsza termika rusza dość późno, około 11. Prawdopodobnie w wilgotniejszym okresie można wystartować wcześniej. Podczas mojego pobytu  “azul”, czyli bezchmurna pogoda był naszym największym zmartwieniem. Passat, nieustający wschodni wiatr, z natury wyżowej pogody suchy. Od wybrzeża ma do pokonania jeszcze góry Chapada Diamentina, więc większość chmur , które widzieliśmy na zdjęciach satelitarnych, zostawał za tą barierą. Jedynie przełom rzeki Sao Francisco pozwalał na wlewanie się nieco chłodniejszej bryzy w okolicę. LEM znajduje się na płaskowyżu i ten był raczej omijany rzez chłodny wiatr dookoła. 

Latanie przy braku chmur byłoby wyzwaniem, ale w zanadrzu mieliśmy nowoczesne narzędzie w postaci cyfrowej prognozy FCST24.com które bardzo dokładnie pokazywało gdzie i kiedy pojawią się cumulusy. Było to bardzo precyzyjne. Gdy prognozowano je o 10:30 to faktycznie na błękicie pokazywały się pierwsze “pompons” a chwile później niebo obsiewały obłoki. Można było dzięki tak dokładnej prognozie uniknąć opóźnień i dokładnie wykorzystać dzień. Termika i szlaki były zawsze, dużo wcześniej – bezchmurne. Jednak nie było chętnych na takie eksperymenty. By latać skutecznie to potrzebowaliśmy cumulusów. Początkowo Elmer z Estoni przygotował obszar prognozy dużej rozdzielczości zgodnie z sugestiami gospodarzy. Szybko się jednak okazało, że trzeba go poszerzyć na zachód. Do tej pory Brazylijczycy mieli do dyspozycji SkySight ale bardzo zgrubny, który nie pokazywał bardzo istotnych zjawisk. Rozdzielczość w przypadku prognozy szybowcowej zmienia bardzo dużo. Gdy jest mała, wiele rzeczy, jak szlaki cumulusowe, falę, wielkość zachmurzenia należy w prognozie parametryzować czyli dołożyć współczynników. Program pokazuje teoretyczny rejon w którym średnio można przelecieć najdłuższe trasy, ale nie wiadomo w jakim kierunku. W przypadku dużej rozdzielczości, tu na relatywnie płaskim terenie wystarczyła siatka wielkości 2 km, szlaki, konwergencje i wielkość cumulusów jest wyliczona wprost i system rozpoznaje z własnych wyliczeń gdzie są kominy i konwergencje, gdzie padają cienie i gdzie dociera ciepło słońca. Lepiej odwzorowuje jest też teren, a więc rozpoznaje ogniska termiczne i w rezultacie faktycznie szlaki są  tam, gdzie narysowała je prognoza. Podstawową wartością jest ukazanie szlaków i innych uporządkowań. Są to linie po których lata się wyjątkowo szybko nawet w słabej pogodzie i FCST to pokazywał. Nie wiedzieliśmy jak mocno wywróci to sposób w jaki się tu lata.

Sergio przed przylotem podesłał mi zapisy kilku najciekawszych przelotów w rejonie. Latano głównie na płaskowyżu w okolicy LEM aż do urwiska na zachodzie. Krawędź głównego płaskowyżu po południu jest wystawiona do słońca. Za uskokiem wiatr na chwilę zwalnia i daje to  możliwość by powietrze dłużej się nagrzewało. Często powstaje tu regularniejsza linia zdrowszych cumulusów. Tą linię, ustawioną w poprzek do wiatru, piloci uważali za najlepszy obszar do latania na długie przeloty. Za nią, po zawietrznej uważano, że pogoda jest gorsza, bo teren jest nawet o 400m niżej i nie ma miejsc do lądowania.

Płaskowyż kończy się bardzo regularną jakby uciętą nożem skarpą.  Na płaskowyżu wokół LEM dominują plantacje które lekko się unoszą na zachód i osiągają 1000m npm. przed urwiskiem.  Natomiast niższe tereny, pod skarpą, są zarośnięte suchym cerrado – krzewami i sucholubną roślinnością w ciemniejszym odcieniu. Ze względu na osadowy charakter podłoża tego płaskiego terenu, lżejsze warstwy zostały bardzo ostro wypłukane. Głębsza warstwa która wychodzi poniżej,  stanowi lekko ukośne podłoże piaszczystej, częściowo sawannowej pustyni Jalapao. Ta też się kończy niewielkim uniesieniem i pagórkami a kolejna płyta dochodzi do Palmas i urywa się nad rzeką Tocantins. Na tych niższych plastrach zostało kilka płaskich ostańców w postaci gór Serra Geral do Goias, które przypominają osypujące się babki piaskowe albo warstwy poobgryzanego ciasta, mają może 200m wysokości ale na monotonnym podłożu są doskonałym ogniskiem termiki. 

Zapisy zapisami, ale żeby do Tocantins nie latać nikt mi nie powiedział ! Pierwszego dnia spojrzałem na prognozę pogody, stwierdziłem, że właśnie na zachód można się spodziewać najwyżej zawieszonych szlaków cumulusowych więc od razu z Sergio polecieliśmy 180km od skarpy. Okazało się praktycznie od razu, że najlepszym torem do latania są szlaki cumulusów ustawione ze wschodu na zachód, a więc dokładnie w poprzek do tego, jak się tu latało. W kolejnych dniach uzyskaliśmy z Sergio odcinki pokonane bez krążenia, długości nawet 160km pod szlakiem i ze średnią prędkością 210km/h. Mnie ciągnęło za każdym razem na zachód, nad pustynie i w kierunku Palmas. Ponieważ mapa była czyściutka , bez nazw, wyznaczałem więc kolejne punkty Wild Wild West Waypoint dopasowując duże trójkątne trasy najlepszego szlaku według  prognozy. W ciągu dnia opłaca się najdłuższy bok pokonać pod wiatr wtedy, gdy pogoda jest najlepsza, a zaczynać i kończyć przelot z wiatrem, gdy noszenia są słabsze. Więc to było celem tych przymiarek. Trudno być w wielu miejscach na raz w tym samym czasie. Miałem jednak wrażenie, że dopiero tam, na zachodzie pogoda się poprawia w porównaniu do tej na łatwiejszym terenie na wschód. A to, że było mniej cumulusów, co też odstraszało innych pilotów, wynikało z wyższej temperatury i podstawy podnosiły się w pobliże 4km wysokości. By to sprawdzić, trzeba było tam jednak polatać. Bywały też dni, że cumulusy pojawiały się dopiero nad tymi gorącymi pustyniami,  daleko na zawietrznej do skarpy i ciągnęły potem jeszcze dalej, steki kilometrów w stronę Mato Grosso.

 Dużym argumentem by tam nie latać było przekonanie o braku miejsc do lądowania. Po lepszym zapoznaniu się z tym terenem okazało się, że odległe tereny wcale nie są tak trudne. Były niewielkie obszary gór i parków narodowych z nienaruszoną sawanną, gdzie nie było lądowisk, ale na takiej wysokości jak lataliśmy praktycznie zawsze w zasięgu były jakieś farmy. Dużo więcej niż w Afryce.  Dalej na zachód, do rzeki Parana i Palma było bardzo dużo farm.  Podobnie wyjaśniła się sprawa lądowisk po stronie wschodniej, w stronę rzeki San Francisco. Jest tam duży obszar nienaruszonej i płaskiej jak stół ciemnej sawanny. Wydawała się jednolita, ale było w niej wiele wyschniętych słonych jeziorek. które mogły być przydatne do lądowania. W przeciwieństwie do takich jeziorek w Afryce, białych od wyschniętej soli,  te miały ciemne dno i były trudniejsze do zauważenia , ale były. . Najtrudniej byłoby znaleźć lądowisko w północno-wschodnim rejonie, w stanie Piaui, gdzie ciągnęły się pagórkowate odludzia pokryte kolczastymi zaroślami cerrado. Jednak tam zgodnie z układem pogody i planowanych tras,  wlatywało się w najlepszym okresie termiki i bardzo wysoko. Pod ładnymi podstawami nie patrzy się na to, co jest 3000m poniżej.    

Najdłuższy trójkąt który pokonaliśmy z Sergio miał ponad 900km długości. Pewne ograniczenia powodowały, że trzeba było skracać czas lotu, wiec przy braku czasu brakło też trochę prędkości by pokonać granicę 1000km. Trasa wyniosła nas daleko na północ, do stanu Piaui, nad jezioro Parnaqua gdzie nikogo szybowcem jeszcze nie było. Myślę, że w czasie mojego pobytu były trzy dni z pogodą na rekordy 1000km i  latający równolegle z nami Arcusem Claudio Schmidt  skończył jeden przelot jedynie 20km za krótko. A cztery dni po moim powrocie do Polski, w środku nocy, dostałem informację, że im się udało. Pokonali dokładnie nasz trójkąt przez punkty Wild Wild West 1 i N1001. Dzięki konwergencji i szlakom wskazanym w prognozie z Estonii.

W czasie krótkiego w sumie pobytu udało mi się określić kilka typowych wzorów pogody. Po pierwsze dominowały szlaki ustawione ze wschodu na zachód wzdłuż wiatru. Wiatr przed płaskowyżem był jednak bardziej z południowego wschodu, potem zmieniały kierunek nad wyższym terenem na czysty wschód a po przekroczeniu krawędzi nad Tocantins znów skręcały lekko na północ. Podobnie jak bryza, która przekracza linię brzegową zmienia kierunek na bardziej prostopadły do brzegu. Pierwsze cumulusy pojawiały się często na wschód od LEM, gdzie za miejscowością Barreiras płaskowyż tworzył poszarpaną północną krawędź, ustawioną dokładnie w stronę słońca. Do tego dolina Sao Francisco wpuszczała nieco świeższej masy z wilgocią i  powodowała też swoim ukierunkowaniem, że Barreiras była nieco w cieniu wiatru. To było bardzo mocne ognisko termiki. Trudno jednak było tam dolecieć rano –  w słabej pogodzie pod wiatr, więc uznałem, że nie było to opłacalne. Niemniej miejscowość Cotegiepe była ulubionym punktem Sergio i zawsze miał ochotę sprawdzić na koniec dnia jak tam wygląda pogoda. Żartowałem nawet że może ma tam jakąś „nemorada” skoro go tam tak cięgnie. Dla odmiany mnie ciągnęło w stronę Palmas – na zachód, a potem na północ do Piaui. Były to bardzo odległe i dzikie tereny pachnące przygodą w nieznane, pagórkowate odludzia, pustynia Jalapao, bardzo rzadkie farmy po których jeszcze nikt nie latał. Przynajmniej nic o tym nie było wiadomo. Dreszczyku dodawał fakt, że do najodleglejszego punktu dolatywaliśmy późnym popołudniem, na koniec dnia a perspektywa kilkuset kilometrów w kierunku „domu” i gasnących warunków sprawiała, że wyjątkowo dokładnie wybieraliśmy drogę. Robiliśmy wszystko by trzymać się blisko podstaw. Było jeszcze jedno ciekawe zjawisko. Latanie po trasach trójkąta ułatwiał fakt, że po południu, w najbardziej aktywnych obszarach, a więc na północy, szlaki ustępowały ustawionym poprzecznie do wiatru szeregom. Dzieje się tak, gdy cienia jest więcej niż błękitnego nieba. Jest to typowe dla dużej wilgoci i w naszych, europejskich warunkach pogoda jest wtedy zła. Falami napływają  nadmiernie rozbudowane chmury, mżawki i wreszcie obszar bezchmurnej pogody. Po podgrzaniu cykl się powtarza. W Piaui były to jednak nadal płaskie cumulusy na bardzo dużej wysokości. I to poprzeczne uporządkowanie pozwalało latać w bok a nie tylko prosto pod wiatr, więc ułatwiało pokonanie trójkątnej trasy. I w przeciwieństwie do tego co rysowała prognoza, ich cienie nie pogarszały w znaczący sposób możliwości przelotu bo można było wyszukać linie wzdłuż krawędzi cienia i słońca. 

Trzecią trasą z wyboru był lot początkowo z wiatrem daleko na zachód i powrót w najlepszych warunkach pod wiatr do Cotagiepe ( niech będzie ) i dalej do Wanderlei i rzeki Sao Francisco na wschodzie. Taka trasa był całkiem poprzecznie do płaskowyżu LEM. Na przyszłość pozostał do sprawdzenia żagiel na bardzo długich i równych jak od kreski grzbietach w okolicy  miejscowości Muquem do Sao Francisco – na zachód od Cotagiepe przed rzeką Sao Francisco. 

Płaskowyże były upalne. Temperatura dochodziła do 35 stopni Celsjusza, ale nie było to dokuczliwe w suchych passatach. Te wiatry sprawiały jednak że rano trzeba było długo czekać na rozwój termiki. Skracało to w sposób znaczący czas trwania dobrych warunków do około 6 – 7 godzin. Nierzadko słaba pogoda dominowała już godzinę przed zachodem. Jest to trudniejsze niż np. w Namibii, gdzie spokojnie można było znaleźć dobre warunki nawet po zachodzie słońca. Ale na zachód od skarpy było nieco inaczej, wiatr słabł, ciemne cerrado było jeszcze gorętsze wciągu dnia i przy odrobinie brawury można było przesunąć miejsce gdzie trafiało się ostatnie kominy termiczne 100km od domu. Dolot odbywał się w ciszy, z dużej wysokości  na wystudzone okolice LEM.

Latanie w Bahia było okazją do poznania mechanizmów rządzących pogodą w strefie pasatowej. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że antypasat może wpływać na coś tak przyziemnego jak cumulusy. Passaty, które wieją przy ziemi ze wschodu i południa muszą zostać wyrównane przeciwnym przepływem – z zachodu i północy. Dla mnie było zaskoczeniem, że ten przeciwny wiatr jest bardzo nisko. Tylko 3000-4000m nad ziemią. Powodowało to dość nieoczekiwany efekt bo do tej wysokości sięgają czasem cumulusy nad gorącymi pustyniami i te które sięgały wyżej były pchane wiatrem w przeciwną stronę od tych które były niżej. Jak wysoko jest chmura, dokładnie od dołu, z perspektywy żaby nie da się ocenić. Efekt był taki, że noszenia nagle nie można było znaleźć pod chmurami, bo chmurę pchał inny wiatr i znajdowało się ono po przeciwnej stronie. Ponieważ nasza trasa przebiegała naprzemiennie nad wyżyną i nad gorącym, pustynnym Tocantins, kilkakrotnie w czasie lotu trzeba było się przestawić. Cumulusy oczywiście sięgały też coraz wyżej po południu i położenie wzajemne względem kominów też się zmieniało. W naszej szerokości geograficznej dominuje jednorodny przepływ z zachodu na wszystkich wysokościach, z niewielką odkrętką na północ. Chmury są więc pochylone “z wiatrem” i wszystkie diałają podobnie.  Jesteśmy do tego tak mocno przyzwyczajeni, że gdy nagle w Brazylii cumulus nosi po drugiej stronie to przewraca się nam zupełnie poczucie kierunków geograficznych. Zmienia się też poczucie kierunku wiatru bo u nas wieje z tej samej strony co nosi pod chmurą. Było to bardzo mylące i nie raz piloci nagle opuszczali chmurę w przeciwną stronę, w tył trasy.  A słońce w zenicie nie daje żadnej wskazówki co do kierunków.

W Bahia miałem też jeszcze inne doświadczenie. Spotkałem się z największa widzialnością, jaką kiedykolwiek udało mi się zaobserwować. Powietrze było tak przejrzyste, że w ogromnej odległości można było zauważyć cumulusy które obniżały się nad horyzontem i widoczne były nie z boku, a od spodu. Obniżały się z powodu zakrzywienia kuli ziemskiej! Przyjmując z uproszczonego wzoru na odległość horyzontu można oszacować, że musiały być około 300-400km dalej. Widok zarezerwowany dla czystego powietrza na Grenlandii, ale jak widać możliwy też w Ameryce. 

Niestety Bahia często serwowała nam również i bardzo przykry, szokujący widok.  Pożary.  Sawanna to mieszanina suchych traw i niewysokich drzew – Cerrado które w porze suchej są łatwopalne. Obfite deszcze latem pobudzają rozwój roślinności. Nie ma tu żadnych stadnych roślinożerców więc trawy pozostają i schną. A potem się palą. Bardzo dużo się mówi o tym, że palą się lasy Amazonii, ale równie rozległe pożary dotyczą Wyżyny Brazylijskiej. W porze suchej, gdy nie ma burz z piorunami, 90% z nich to pożary generowane przez ludzi.  Wtedy są też potęzniejsze, bo nie gasi ich deszcz. W czasie naszego pobytu nie było ani jednego pioruna a paliło się codziennie coś nowego.  Nikt tych pożarów nie gasi. Palą się nawet obszary zielone wewnątrz miast, co dla nas jest niewyobrażalne. Skalę katastrofy widać doskonale z powietrza, bo dym z pożaru który trwa kilka dni potrafi zasnuć niebo do wysokości inwersji na 3000m i ciągnie się przez kilkaset kilometrów niesiony passatem. Cześć tego dymu wraca w antypasatach. Dla nas oczywiście był to obszar wykluczony z latania bo cień odcinał dopływ promieni słonecznych i ograniczał termikę. Widać bylo również to, że w obszarach dymu inwersja była znacznie niżej.  Niezależnie od prognozy pogody, gdy trafił się na trasie dym, to można było wracać. Ale to nie było istotne. Dla współczesnego świata jest to katastrofa. Usłyszałem opinię, że przecież Europejczycy robili to samo. No, być może, ale było to pewnie 1000 lat temu, gdy nikt jeszcze nie słyszał o ocieplaniu klimatu i robili to dlatego by przeżyć. Teraz nawet wypalanie samej trawy na polach w Europie jest zabronione. 

Większe obszary cienia powodują, że szlaki ustawiają się poprzecznie do wiatru. Ułatwia to powrót z wysuniętego na północ ostatniego wierzchołka trójkąta.

Pola płaskowyżu w dużej skali kończą się niemal prostą skarpą wystawioną na zachód. Uważano, że wzdłuż niej powstaje najlepsza do wykorzystania konwergencja. Poprzecznie do wiatru.

Ogromne pola uprawne sprawiły, że wybrano ten rejon do bezpiecznego rozgrywania zawodów. Jest to też jedno miejsce w Brazylii, gdzie istnieje specjalna strefa do latania nieograniczonego na szybowcach.

Rejon północno – wschodni. Gdy nie ma dymu, cumulusy widać za horyzontem, od spodu. Mimo pozorów w tej równej płaszczyźnie cerrado jest sporo obszernych wyschniętych jeziorek – na awaryjne lądowania.

Sergio Andrade – szybowiec ASH 30 z automatycznie sterowaną klapą.

Pierwszy farmer który się tu pojawił, posiada już około 150 tysięcy hektarów upraw.

W brazylii pali się nie tylko Amazonia. Również sawanny w suchszych rejonach podlegają wypalaniu.

Barreiras – na wschód od lotniska LEM.

Rejon w okolicy naszego punktu N1000 – zbiornik wody jest wyjątkiem w Piaui. Można tu znaleźć ludzi i farmy.

Super przegrzane powietrze przy ziemi jest bardzo niestabilne. Powstają dziesiątki dust-devili na jednym obszarze.

Suchy wiatr, passat, wygładza wszystko jeszcze długo przed zachodem słońca. Dzień do wykorzystania jest tu krótszy niż Namibii.

Sergio i Jego ekipa.

 

© Copyright by Sebastian Kawa

Realizacja: InternetProgressProjekt: Elzbieciak.com