
W ostatni ranek Grand Prix błękitne niebo nad Żarem zakwitło bawełnianymi pąkami cumulusów a wód jeziora nie mąciły zmarszczki fal.
W tych warunkach 306 kilometrowa trasa nad granicznymi górami wydawała się spacerkiem. Jednak zdradziecki suchowiej znad stepów przyczaił się tylko w dolinach. Wylazł z ukrycia, gdy zawodnicy zawiśli nad startem i niemal jak w dniu poprzednim rozszarpywał kominy oraz spowalniał loty. Piloci bardzo musieli się starać, by nie wypaść z gry i nie wpaść w paści zastawiane przez aurę. Wiatr skutecznie wywiał znad niższych gór ciepło a także przyjazne lotnikom chmury i klucząc po dolinach często zmieniał kierunek. Mimo trudności piloci dość skutecznie pokonywali kolejne kilometry. Nasz lider, choć już od wczoraj mógł pójść na wagary bez obawy o utratę najwyższego miejsca na podium, znów w swoim stylu „robił za lokomotywę”. Wygrał premię lotną na Babiej Górze i bez oglądania się do tyłu skakał nad kolejne szczyty. Dzięki waracjom wiatru, na odcinku Beskidu Wysokiego i nad Tatrami, utworzyła się piękna konwergencja z silnymi wznoszeniami. Pojawiała się też okresami trudna do zlokalizowania fala. Ale to były zdradliwe zachęty. Nakładanie się różnych zjawisk pogody urozmaicało ale też komplikowało lot i kto uwierzył, że podobnie będzie w Beskidzie Śląskim wpadał w wielkie kłopoty. Przeliczył się ambitnie latający Daniel Pietsch z Niemiec. Bardzo długo walczył na parterowej wysokości nad wzgórzami koło fortów w Węgierskiej Górce. Marek Korneć i jego kompani rozważnie i konsekwentnie przemieszczali się po trasie. Nad Babią górą i Pilskiem mieli nawet lepsze wznoszenia niż poprzedzajacy ich Sebastian. Gdy dotarli nad zameczek prezydencki w Wiśle wydawało się, że mają bankowy dolot do mety. Byli na przyzwoitej wysokości i pora jeszcze wczesna. Ale wiatr i zdradliwe duszenia zrobiły swoje. Jantar Marka wytracił zbyt wiele wysokości nim zdołał się przebić z powrotem na nawietrzną stronę Baraniej Góry. Pilot walecznie wywijał u podnóża tego masywu, lecz na dnie doliny utworzyła się bryza nie dająca podparcia na równolegle ułożonych zboczach a jej silny strumień skutecznie rozwiewał wszelkie bąble ciepłego powietrza. Więcej szczęścia mieli jego kompani. Podparli się w jakimś przypadkowym wznoszeniu, więc udało się im przmknąć nad grzbietem wzniesienia oddzielającym ich od nawietrznych stoków. Stąd juz bez kopotów mogli po zboczach dotrzeć do północno- wschodniej ściany Skrzycznego, która mocno wyrzucała do góry nagrzane i rozpędzone nad Doliną Żywiecką powietrze. Czesi i Wojtek Kos skorzystali z tego, ale Kamil Wójcik musiał odwiedzić browar Żywiecki.
Tomasz
Zdjęcia wykonane w czasie konkurencji oddają różnorodność warunków jakie zafundowała zawodnikom wiosenna aura nad Beskidami.