Czyste jak brylant powietrze znad Arktyki osiadało nad Polską i uformowało wyż z piękną pogoda.
Mienią się szmaragdowe odcienie lasów i pól. Na błękitnym nieboskłonie niepodzielnie panowało jaskrawe słońce i tylko z bardzo rzadka pojawiały delikatne strzępki chmurek sygnalizujących obecność prądów wznoszących. Lot na termice bezchmurnej przypomina wędrówkę niewidomego z laską, toteż efektywniejszy jest lot w gromadzie, bo taka ławica trałowców czeszących przestworza lepiej od pojedynczego szybowca penetruje teren. Ale jest to lot „na remis”. Kto chce wygrywać musi ryzykować. Wznoszenia przekraczały często wysokość 2000 metrów, więc szybowce miały spory zasięg, toteż Sebastian nie oglądał się na konkurentów i już na pierwszych kilometrach wyrwał do przodu. Przelatując nad Martinem z satysfakcją stwierdził, że uczestnicy rozgrywanych tam zawodów dopiero lokują się na murawie lotniska. Dobrze rozegrał lot nad Niżnymi Tatrami. Ale gdy w drodze do Polski po długim locie „po kresce” nie trafił w żadne wznoszenie i zszedł dość nisko, odbił od trasy pod kątem prostym w Morawskie Beskidy. Ich urozmaicona rzeźba stwarzała szanse na dobry komin. Był taki. Wyniósł go znów nad 2000 m. Stąd skok nad Błatnią, mała dokrętka kominie fundującym 3 m/sek. wznoszenia i szybki finisz nad wierzchołkiem Żaru. Wielki dramat przeżył natomiast jego szwagier Krzysztof Marugi. Leciał równie pięknie. W towarzystwie Kamila Wójcika podążał w niewielkiej odległości za Sebastianem . W Beskidach Morawskich zdążyli jeszcze dopaść do „zafarbowanego” przez niego komina. Wydawało się, że mają pewny dolot, lecz na końcówce trasy popełnili błąd. Zamiast jak Sebastian konsekwentnie iść na północ do krańcowego pasma gór, masywu Błatniej i Klimczoka, które wypychały powietrze nagrzane nad równiną nadwiślańską, polecieli nad Skrzyczne. Kamil i towarzyszący mu Czech Panek z wierzchołków drzew zabrali się w małym bąbelku termicznym, ale Krzyś nie zmieścił się już do tej windy i brakło mu paru metrów wysokości, aby przelecieć nad metą. Wyjątkowy pech! Lecący lekko z tyłu Wojciech Kos powtórzył manewr Sebastiana i dzięki temu śmignął nad Żarem jako drugi. Termika w tym dniu wygasała bardzo szybko, toteż kolejni piloci mieli już spore kłopoty w doleceniu do domu. Podobnie jak z Krzysia los zadrwił z Marka Kornecia. Również on doleciał pod szczyt Żaru z niewielkim deficytem wysokości. W napięciu obserwowaliśy jego rozpaczliwe poszukiwania jakiego tchnienia, które wyniosło by go nad wierzchołek, ale bogowie wiatrów urzadzili sobie poobiednią drzemkę i ono także musiał spłynąć na lotnisko bez przekroczenia linii mety. Nie muszę mówić, że po wyladowaniu Krzysia i Marka wszyscy omijali ostrożnie dużym łukiem.
TK