Łońskiego roku o tej porze zaczynał się potop. W rozgrywanych na Żarze III Wyścigach Szybowcowych Grand Prix zdołano rozegrać tylko dwie konkurencje.
Podczas pierwszej konkurencji piloci przeżywali ogromne emocje, bo z powodu braku termiki usiłowali rozegrać wyścig wykorzystując tylko prądy zboczowe . Ale Żar to nie Andy . Trzeba było latać tuż nad drzewami w mizernych prądach zboczowych, a Brama Wilkowicka z powodu niewielkiej wysokości lotów była niczym szklana góra. Mimo wielu prób sforsowania jej nie udała się ta sztuka większości uczestników. Tylko Sebastian zdołał zaliczyć całą trasę. Z kolei w ostatnim dniu tych zawodów niemal wszystkich zawodników burze posadziły w okolicach Nowego Targu. Znów tylko Sebastian osiągnął metę, choć przez ostatnie 40 km musiał, niczym łódź podwodna wśród raf, lawirować między górami przebijając się na oślep przez kaskady wody zrzucanej z frontowych chmur.
Łońskiego roku… Jakież to piękne staropolskie określenie. Szkoda że zapomniane. Dzisiaj, podczas wizyty u chorej starszej pani, użyto tego słowa. Wywołało ono nostalgiczne wspomnienia z dzieciństwa, toteż że nie oparłem się pokusie użycia go.
Wąska jest w lotnictwie przestrzeń między radością a tragedią.
Tegoroczny maj również zaczął się opadami – ale śniegu. W pierwszym dniu mgły, zalegające po długotrwałych opadach dolinę Soły, szybko zostały wysuszone przez ostre słońce i już wczesnym rankiem nad szczytami okolicznych gór pojawiły lśniące cumulusy. Hangary bardzo sprawnie
opróżniono a lotnisko wypełnił radosny gwar spragnionych latania pilotów.
Lecz mokra ziemia zbyt obficie oddawała wilgoć. Ogromne jej ilości wynosiły w przestworza kominy termiczne, formując duże chmury. Te zaś rozlewały się szeroko pod inwersją i zacieniały spore obszary ziemi. Spowodowało to chwilowy zanik wznoszeń w okolicach lotniska, więc piloci startującym do konkurencji musieli walczyć o przetrwanie w wąskich, anemicznych wznoszeniach.
W pewnym momencie uczestników zawodów poraziła informacja: -Jakiś Jantar wpadł do lasu na zboczach Czupla !
Kilku kolegów błyskawicznie uformowało ekipę ratowniczą i pognało Jeepem na górę za jeziorem. Bogdan Drenda wypatrzył z samolotu holującego szczątki szybowca wśród strzelistych świerków i naprowadził przez radio ekipę kolegów z lotniska, oraz zespół ratunkowy miejscowej Ochotniczej Straży Pożarnej.
Bardzo długo niepokój ściskał gardła i paraliżował ruchy. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by zdać sobie sprawę ze skutków uderzenia w ziemię z prędkością przekraczającą 100 km/godz.
Serca waliły jak młoty a głowy świdrowały pytania :- Kto to ? Czy żyje ?
Szybowiec spadł wysoko na zalesiony stromy stok, toteż długo czekaliśmy na wiadomość, że Anioł Stróż Tomka był bardzo czujny i ochronił go przed katastrofą. Solidny laminatowy „Jantar” zmiął się zupełnie, lecz przejął zabójczą energię zderzenia. Pilot poobijał się strasznie, lecz w szpitalu powinien w miarę szybko wrócić do pełnego zdrowia.
Majowy śnieg
Kolejna falą opadów śniegu i wody wystudziła emocje. Po całej dobie opadów zimne chmury wlokły swe treny po zboczach ,lecz jare słoneczko znów raźno uporało się z wilgocią . Chmur było zbyt wiele i miały niskie podstawy. Znów tworzyła się ogromne obszary cienia, lecz wystarczył niewielki przebłysk słońca z życiodajną energią a w zimnym polarnym powietrzu formowały się wznoszenia. Lot w takich warunkach był loteryjką. Grupka szybowców lecących z Sebastianem sprawnie dotarła do gór granicznych, lecz te były zupełnie zakryte chmurami i wyglądało na to, że peleton obsieje pólka wokół przejścia granicznego w Glince. Znieruchomiał tam w błotnistej glebie szybowiec niemieckiego i czeskiego pilota. Sebastian wykaraskał się szczęśliwie na pobliskim zboczu. Tymczasem Marek Korneć i szwagier Sebastiana Krzysztof Marugi trafili w korzystny układ chmur i bez większych kłopotów kontynuowali lot ku Wielkiej Fatrze i Niżnym Tatrom. Stąd po nawrocie pognali do domu. Sebastian odrobił znaczną część straconego dystansu, lecz musiał w tym dniu musiał uznać sukces Marka i szwagra.
Druga próba
W kolejnym dniu znów dzwonili zębami piloci i Ci którzy wypatrywali ich powrotu. Chmur nadal było wiele i Sebastiana znów przytrzymały go one na granicy niczym niegdyś służby celne. Jednak za Fatrą obłoki przerzedziły się i nasilił się wiatr. Wytworzyła się interesująca sytuacja. Po nawrocie w okolicach Prievidzy część pilotów poleciała wprost na góry W.Fatry, gdzie spotykali mocne wznoszenia termiczne , natomiast Sebastian poleciał środkiem doliny, wprost na Martin, bo wypatrzył falę. W jej regularnych silnych wznoszeniach szybko osiągnąłby wysokość zapewniającą dolot do domu, lecz nie pozwalała na taki manewr przestrzeń zastrzeżona dla dużych samolotów. Mimo to sprawnie ominął on Małą Fatrę i jako pierwszy przemknął przed ulokowaną na Żarze kamerą telewizyjną. Wygrana dała mu prawo do wejścia na pozycję w tabeli, której bardzo nie lubi opuszczać. Debiutujący w zawodach Przemek Kucharski nie ukończył konkurencji i wylądował za granicą obok Czadcy. To też był debiut. Wielkie więc było zdziwienie Krzysia i Pawła, gdy na polu obok szybowca nie zastali pilota. Czyżby, jak to niegdyś bywało, zaineresowały się nim niezbyt sympatyczne służby i – jak swego czasu obu Kosów – umieściły go za kratkami. Okazało się inaczej. Gdy Przemek szukał dogodnego dojazdu do pola, przechwyciła go gromada Słowaków. Ci tak serdecznie przekonywali go, że Polak i Słowak to dwa bratanki, że gdyby nie przyjazd ekipy z wozkiem Przemek musiał by nazajutrz odpuścić start do konkurencji.
TK