Frontalny atak Królowej Sniegu na tracone pozycje, usadził uczestników FCC Gliding na ziemi.Dało to dzieciom okazję na poszukiwania księżniczki pośród zakamarków i pięknych komnat zamku w Bojnicach a nam szansę na nakłonienia Sebastiana do opowiastki o lataniu w Prievidzy, którą wkleiłem poniżej. Dziadek Tomek
Dwa pierwsze dni zawodów w Prievidzy przywitały nas silnym wiatrem, falą i mocnymi, acz burzliwymi kominami w gnanym z chłodnej północy powietrzu. W pierwszym dniu walczyliśmy z huraganem między opadami śniegu, wykorzystując każdy przebłysk słońca i podparcie w prądach zboczowych, ale dla mnie bardziej interesująca była druga konkurencja, bo obfitowała w trikowe sytuacje.
Wiatr był nadal silny. Duże spadki temperatury w górnych warstwach powietrza, czyli gradient, sprzyjały powstawaniu silnych wznoszeń termicznych, które od wysokości 2200m formowały piękne cumulusy. Po południu wielkość zachmurzenia miała narastać, na skutek nasuwania się bardziej wilgotnego powietrza znad Bałtyku i Polski. Ponieważ wiało 60 km/h a powyżej inwersji jeszcze mocniej, więc było pewne, że nad chmurami powstają silne zafalowania powietrza. Niestety Słowacka Armada uparła się, by w tym roku ograniczyć nam wysokość do 8000 stóp, co daje 2438m. Zbyt mało, by przy tak wysokiej podstawie komfortowo utrzymywać się na nieregularnej fali. Wiatr układał się skośnie do gór nad doliną Martina. Porywał kominy formujące się w ogniskach termicznych i na pierwszych rotorach a te pod inwersją układały się czasem w szlaki.
Z kolei dość rozległe obszary bezchmurne przyprawiały o ból głowy. Nie można też było liczyć na regularny żagiel, gdyż ten powstawał tylko na poprzecznych żebrach Vtacznika i Wielkiej Fatry.Warunki były tak trudne, że wielu pilotów poddało się w połowie trasy.
Mój lot zaczął się cierpliwym wykręcaniem poszarpanych kominów nad Prievidzą i innych nieciekawych miejscach. Nie spieszyłem się z odejściem na trasę. Po jakimś czasie, nad rozległym grzbietem Vtacznika osiągnąłem podstawę dorodnego Cu i jak się łatwo można domyśleć w chwilę potem znalazłem się na fali wznoszącej wspaniale szybowiec z prędkością 6m/s, ale granica dozwolonej wysokości sięgał zaledwie 200m nad podstawę, więc swobodę manewrów ograniczały wierzchołki chmur sięgające wysoko nad dozwolony pułap lotów. Mimo to zaczęła się jazda z prędkościami przekraczającymi 200km/h. Spróbowałem przeciąć linię startu, ale ta była ułożona tak niefortunnie nad miejscowością Novaki, że straciłem wiele drogocennych metrów lecąc w duszenie pomiędzy szlakami i rotorami od Bojnickiej Magury . Postanowiłem ponowić próbę, tym razem już nie zawracałem sobie głowy falą, która dawała zbyt mały zysk na starcie a skorzystałem z termiki na nawietrznej linii startu. Przeciąłem linię 20 m niżej niż poprzednio. Cóż na duszenie pomiędzy szlakami nie ma rady. Nie sprawdzałem słuszności powiedzenia o trzech próbach i pognałem na trasę. Opłaciło się, bo na górkach ograniczających dolinę Martina od południa, zwanych Kozimi Garbkami dopadłem do ładnych wznoszeń, które zafundował mi szlak inicjowany przez rotor tworzący się nad górką Klasztor pod Znievou u podnóża masywu Klak. Gdy tam dotarłem, rotor zafundował mi szybką windę nad chmury. Z tej perspektywy łatwiej było rozpoznać sytuacje i roplanować dalszy lot na północ. Kontynuowałem go lecąc około 100m na nawietrznej od chmur, które dość regularnie układały się nad doliną Martina. Pierwszy rotor, który je wyzwalał, był bardzo blisko zboczy. Wynikało to pewnie z tego, że wiatr wiał pod ostrym kątem do pasma Wielkiej Luki. Fala miała normalną długość, ale była ustawiona pod ostrym kątem co zmniejszało niebieską lukę pomiędzy zboczem i rotorami. Zdzichu Bednarczuk, który odszedł odrobinę wcześniej i miał lepszy punkt odlotowy znad Cigla, cieszył się już szybką jazdą na fali. W chwilę później goniła go spora stawka piętnastek. Zawiedli się natomiast ci, którzy szukali noszeń pod pięknie wyglądającymi cumulusami na środku doliny. Jazda, przy której trzeba był non stop kontrolować wysokość, skończyła się jednak szybko. Gdy tylko minąłem Małą Fatrę i Wielki Krywań, zgęstniało niebo zasłane wielkimi chmurami. Zdzichu przeskoczył nieco wcześniej na nawietrzną Krywania, a ja poleciałem dalej do Kubińskeij Hali. Nie bawiłem się już w głęboki lot do strefy nawrotów, lecz walcząc o prędkość zawróciłem tam na wysokości odpowiedniej dla osiągnięcia żagla na Fatrze. Zadziałał doskonale. Dotarłem tam w połowie wysokości gór i szybko, niemal bez krążenia, wyjechałem na 2200m i rzuciłem się przez szczyt na zawietrzną, by ponownie szukać fali. Niestety popełniłem błąd. Skracając sobie drogę wleciałem pod krawędź chmur, za przełomem Wagu dzielącym Małą Fatrę na dwie części , więc nie znalazłem komina, który wyniósł by mnie znów nad chmury. Widziałem jak inny szybowiec kilka kilometrów na wschód wznosi się bardzo szybko w górę na rotorach za Wielkim Krywaniem, ale nie odważyłem się wracać do niego. Sporo mnie to kosztowało, bo na południu podstawa chmur podnosiła się znacznie a na dole zostały jedynie niewiele warte, poszarpane wiatrem, kominy. Próbując to tu, to tam doleciałem wreszcie do komina nad Ciglem, który zamarkował Zdzichu. Gdy komin osłabł, podleciałem jeszcze pod wiatr. Była to dobra decyzja, bo zyskawszy jeszcze nieco wysokości znalazłem się w pasmie rotorów, które podtrzymywały w locie do Wielkiego Tribca. W drugie strefie zawróciłem szybko do Prievidzy , szczęśliwy, że nie muszę się pchać niemal na bezchmurnej, nad Zobor koło Nitry. W tym nieciekawym locie pod wiatr pojawiło się sporo szybowców. Wyczesali doskonałe kominy na zawietrznej stronie Rokosza. Regularne 3-4m/s poprawiły wydatnie moją sytuację i rzuciłem się znów na znane rotory za Klakiem. Oj, sporo mnie kosztował ten przeskok, z pewnościa była jakąś inna droga, ale na bezchmurnej trudno było doszukać się wskazówek. Tymczasem na północy chmur przybywało. To co przed godziną wcześniej było delikatną linią nad horyzontem przekształciło się w gruby szlak, ale ten nie nosił. Uformowały go rotory . Odbiłem się znów nad klasztorną górką i korzystałem z podtrzymań na błękicie. Podczas lotu kusiło mnie aby sprawdzić co dzieje się pod tak pięknie wyglądającymi chmurami, lecz jak się okazało nie miałem czego żałować. Ci, którzy tam polecieli mocno się rozczarowali. Pomny niezbyt miłych doświadczeniem z poprzednich przeskoków w okolicach Bojnic nabrałem przed dolotem sporego zapasu wysokości krążąc w dobrej trójce. Trasę zakończyłem z nadmiarem wysokości której nijak nie dało się zbić na ostatnich kilometrach. Lepiej tak, niż ryzykować na zawietrznej Magury.
Sebastian Kawa