Gallery
dsc_9262

Namibijska terapia.

[fb_button]

Powrót do latania.

Zeszły sezon po zdobyciu dwu złotych medali mistrzostw Europy – na szybowcach Diana 2 w kategorii szybowców 15m i Diana 3 w klasie 18 -metrowej – chciałem zakończyć startem w mistrzostwach świata klasy 13.5m.

Szybowce w tej klasie są rarytasem, a fabryczny GP 14 został rozbity, więc trzeba było liczyć na uprzejmość jednego z klientów GP Gliders. W rezultacie miałem tylko 4 dni przed zawodami, aby rozeznać ten specyficzny, górski, teren zmagań. Wymagało to latania w każdej pogodzie – również pod rozległymi parasolami burz. Szybowiec miał elektryczny napęd, który powinien umożliwić powrót w razie braku wznoszeń. Niestety… W ostatnim dniu rekonesansu zdarzyła się awaria tego systemu. Musiałem lądować na zboczu góry i skończyło się to dla mnie koniecznością leczenia kręgosłupa. Szybowiec też ucierpiał, stracił koło, trochę popękał, ale po dwu tygodniach był jak nowy.

Tymczasem ja gdy już dostałem zgodę na ćwiczenia rehabilitacyjne rzuciłem się z zapałem na to co było zalecane – pływanie. Przyniosło to dobre efekty. Przeszedłem pozytywnie lotnicze badania lekarskie.

Po nieplanowanej przerwie dostałem zaproszenie do Afryki od Bernda Dolby, do latania w roli instruktora i przewodnika na ranczu Veronica w Namibii. Bernd znany z doskonałych anten szybowcowych, ma polską krew. Jego dziadkowie pochodzili z Kresów i z sentymentem odnosi się do swoich korzeni. Już dwa lata wcześniej zapraszał mnie do latania w Namibii ale kłóciło się to z naszymi startami w mistrzostwach.

Latanie szybowcowe w Namibii zaczęło się wcześnie. Już w latach 30 wykonywano pierwsze loty na rozległych wydmach o wysokości 300 m na pustyni Namib w okolicy Swakopmund. Obecnie są one rajem dla paralotniarzy. Miękkie wydmy i bryza pozwalają nawet początkującym zasmakowania długich ślizgów, niekoniecznie w tandemie z instruktorem. Kolonizacja Namibii pozostawiała w rozrzuconych po pustyni farmach wielu niemieckich osadników, co ciekawe im trudniejszy teren tym łatwiej spotkać tam białych którzy odsunęli się na suche farmy południa w obawie między innymi przed malarią. Ale takie pustynne farmy są dużo większe bo trudniej się na nich utrzymać. Ten teren jest bardzo atrakcyjny dla szybowników.

Farmer Peter Kayssler, zbudował w latach 50 z zestawu Schleichera prosty szybowiec i z pomocą wyciągarki zaczął odkrywać szybowcowy raj. Od lat 60 biała patelnia wyschniętego jeziora na jego farmie stałą się regularnym startowiskiem dla szybowców przywożonych na zimę z Europy, a długie szpalery palm sadzonych dla upamiętnienia kolejnych rekordów świata świadczą o wyjątkowych warunkach nad Kalahari. Bitterwaser jest teraz własnością syndykatu entuzjastów szybownictwa. W Namibii funkcjonują obecnie cztery szybowiska. Utworzono Stowarzyszenie Szybowcowe, które jest bardzo skuteczne w kontaktach z lokalnymi władzami. Mają trochę nowoczesnych szybowców na miejscu, ale wielu pilotów z Europy przerzuca tu na zimę swój własny sprzęt latając potem na nim samodzielnie a także dzieląc koszty na innych którzy go na miejscu wynajmują.

Stefa lotów szybowcowych rozpościera się na ogromnym obszarze Kalahari przez granice Botswany i RPA. Można przekraczać granice, ale o ile pustynia w Namibii czy RPA jest podzielona na farmy i ucywilizowana to w odludnych terenach Botswany, które nawet z powietrza robią wrażenie bezkresu a co dopiero na piechotę, gdzie jedynie pojedyncza kreska autostrady północ – południe przecina Kalahari, lepiej nie lądować. Prawdopodobnie nie można takiej przygody przeżyć zostając tam pieszo i będąc nieprzystosowanym Europejczykiem bez broni.

Ponieważ zdarza się, że podstawy przekraczają 6000 metrów nad poziom morza, kluby wynegocjowały latanie do FL195 i to bez transponderów, więc większość ruchu lotniczego w sezonie stanowią szybowce. Zadziwiająco skuteczne okazały się też skromniutkie anteny odbiorników FLARM, które w tym niezakłóconym pustynnym eterze pozwalają śledzić cały ruch szybowcowy z kilku anten w terenie. Zdarzają się jednak w Afryce niedogodności jakich u siebie nie poznamy. Z powodu uszkodzeniu jedynego kabla między Angolą a Namibią przez kilka dni internet działał bardzo słabo i latanie straciło impet. Bez nowoczesnych prognoz pogody, satelitów i internetu piloci nie wiedzieli gdzie będzie najlepsza pogoda i dokąd polecieć.

I tak znienacka zostałem przewodnikiem po terenie którego zupełnie nie znałem. Pierwsze loty szybowcowe wykonuje się dość nieufnie, jakby badając czy skrzydła dają takie samo podparcie co zwykle i czy w tym powietrzu kominy też występują. Dwa dni bezchmurnej bezchmurnej pogody w okolicy Veronica zmusiły mnie do latania w stronę widocznych na horyzoncie cumulusów nad Gobabis na granicy z Botswaną. Nie było to miłe doświadczenie nadrabiałem natomiast umiejętnościami technicznymi i bardziej niż często musiałem sam chwytać za stery ratując siebie i siedzącego na drugim fotelu pilota przed nieoczekiwaną przygodą. Kalahari jest z nazwy pustynią, ale w rzeczywistości jest to ciągnąca się poza horyzont sawanna. Usiana akacjami nie pozostawia złudzeń odnośnie możliwości znalezienia jakiegokolwiek wolnego od drzew kawałka piasku. Jednak przez miliony lat zdarzające się tu burze zrzucały wodę, a z nią sól gromadzącą się w obniżeniach terenu. Powstały więc dość liczne i równe jak stół słone patelnie, które w suchym sezonie stanowią idealne lądowiska. Te białe placki są widoczne z setek kilometrów i stanowią wyspy na których można w razie kłopotu przycupnąć. Ponieważ latałem czasem poza typowym trasami to wyszukałem i wprowadziłem do bazy danych sporo nowych poletek wolnych od drzew. Pozwalało to na stopniowe oswajanie się z sytuacją i w końcu na w miarę bezstresowe latanie. Wysokie podstawy chmur pozwalają zapomnieć o tym gdzie się lata i można wtedy skupić się tylko na cumulusach. Wyjątkiem był pagórkowaty „trójkąt bermudzki” na zachód od Rehoboth, gdzie należało zawsze wlatywać z respektem. Ten teren nie tylko był jedną wielką pociętą jarami wyżyną ale też zwykle pogoda była nieco słabsza pod wpływem wilgoci z północy.

Wszystkie szybowce pojawiające się na obozach w Namibii mają silniki. Głównie dlatego, że obecnie nie ma ofert holowania samolotem. Kiedyś było wiele czystych szybowców skazanych na lądowanie w terenie w razie pogorszenia się pogody, potem pojawiły się wersje „turbo”, z mniejszymi silnikami pozwalającymi jedynie na lot z bardzo małym wznoszeniem a więc nadającymi się tylko do tego by uruchomić je jeszcze podczas lotu i podciągnąć w kierunku bezpiecznej przystani na lotnisku. Szybowce z tymi silnikami czasem były holowane za samochodem do startu ale obecnie dominują mocne silniki umożliwiające samodzielny start. Trzeba sobie jednak zdawać sprawę z tego, że silnik daje złudne poczucie bezpieczeństwa. Najbezpieczniej jest latać wysoko pod chmurami albo podczas szybowania do lotniska z nadmiarem wysokości. Silnik nie daje takiej pewności, zawsze może zawieść.  Czy to tuż po starcie gdy jesteśmy nisko nad akacjami czy w powrocie z odległej trasy. Tymi zasobami trzeba też umiejętnie gospodarować, kalkulując paliwo, czas do zachodu słońca i możliwość lądowania po drodze w razie awarii. Nie można używać takiego silnika podczas deszczu, a burze w sezonie to tu normalność. Lądowanie na rozmokłej słonej patelni może zmusić do kilkutygodniowego czekania na wyschnięcie błot a potem można nie zdążyć na kontener do Europy.

Największym tamtejszym atutem jest jednak rozległy teren i pogoda. Namibia, prawie trzykrotnie większa do Polski, jest najsuchszym krajem południowej części Afryki. Znajduje się w pasie subtropikalnego obszaru wysokiego ciśnienia, a dodatkowo zimny prąd morski stabilizuje pogodę pustyni Namib ciągnącej się na 120km od wybrzeża. Jest to rejon najwyższych na świecie wydm piaszczystej pustyni, której uroki znają fani filmu Mad Max. Z bajecznie kolorowych piasków- od czerwieni, zieleni, po szarości i żółcie- wystają coraz wyższe ciemne grzbiety gór a w końcu dostępu w głąb kontynentu broni krawędź Wielkiej Skarpy grodzącej praktycznie całą Afrykę poniżej równika. Ten kontynent jest właściwie jedną wielką wyżyną wewnątrz tej formacji na której dodatkowo są jeszcze góry. Lata się nad terenem leżącym przynajmniej 1300m nad poziomem morza co powoduje, że termika jest intensywniejsza i lata się szybciej w mniej gęstym powietrzu. Na skarpie jest wododział i tuż za nią znajduje się rozległy rejon czerwonych i zielonych piaskowców pociętych kanionami wyschniętych rzek o tak wyrazistej rzeźbie, jakby jeszcze niedawno płynęły w nich wartkie wody. Faktycznie. Płaskorzeźby z Mezopotamii przedstawiające polowania na lwy świadczą o tym, że jeszcze 2-3 tysiące lat temu pustynnie obecnie obszary były pokryte zielenią dającą karmę dla stad antylop i zwierzyny płowej, a przecież w historii świata jest to mgnienie oka.

Ku centralnej części i granicy Botswany teren opada ale zanim skały ustąpią miejsca na nowo piaskom to gdyby ktoś chciał symulować lądowanie na Marsie to znalazłby tu idealną scenerię. Nawet nie zastanawiałem się czy można tam gdzieś przycupnąć, ale lataliśmy. Lataliśmy dlatego, że były tam wspaniałe warunki które unosiły na 5 – 6 km w górę pod zawieszone niebotycznie wysoko cumulusy. W okolicy skarpy, lub przy synoptycznym wietrze z zachodu „nieco” czyli jakieś 100km w głąb wyżyny regularnie kotwiczyła konwergencja, czyli obszar zbieżności wiatrów. Na tej linii zderzenia ściskane wiatrami masy rozgrzanego powietrza formującego chmury, często burze i powstawała szybowcowa autostrada. Czasami wieje tak mocno, że wiatr nie tylko przenosi tony piasku przez krawędź skarpy zasypując drogi, tory i wszystko w niżej położonych miejscach, ale lata się też w zawiesistej zupie zalegającej całą Namibię.

To najczęstszy scenariusz, ale silne wiatry wschodnie potrafią przesunąć linię zbieżności bliżej oceanu, tam gdzie zwykle nad pustynią nic nie przełamywało błękitu. Latanie nad Namib wiązało się z dużym ryzykiem, bo nawet pod przepięknie wyglądającymi cumulusami na mniejszej wysokości chłodne bryzowe powietrze niszczyło konwekcję więc należało trzymać się odpowiednio wysoko.

W głąb kontynentu pasy konwergencji ustawiają się nad Kalahari w regularnych odległościach i widocznie przez setki lat niemal stale w tych samych miejscach więc na ziemi powtarzające się tumany kurzowe usypały ciągnące się setkami kilometrów podwójne wydmy. Nie można ich przeoczyć więc zaznaczone nawet na mapach stanowią dobry punkt orientacyjny. Niezależnie od cumulusów tumany kurzu o kilkusetmetrowej wysokości sterczą tu i tam znakując wznoszenia a w rejonach konwergencji ustawiają się gęsto jeden obok drugiego. Zapuszczaliśmy się więc setki kilometrów od lotniska nawet przy zupełnie bezchmurnej pogodzie czując się pewniej, gdy było widać w pobliżu takie oznaki ruchu powietrza. Namibia jest opanowana przez szybowników od lat i wydawało by się, że po tylu latach obserwacji niewiele można już odkryć w atmosferze. Jednak wariacje klimatu powodują, że latanie bezsilnikowe się zmienia. Poprzedni sezon był bardzo suchy. Farmerzy skarżyli się, że z braku wody wyginęło 70% antylop. Latało się wtedy wysoko, zwykle przy bezchmurnym niebie. Tym razem niebo często zdobiły chmury i burze co znacznie komplikowało latanie. Dni do wykorzystania bywały krótsze, bo potężne kowadła odcinały światło słoneczne i ograniczały dopływ potrzebnej energii.

Dużym problemem była niestabilna pogoda na skarpie, która ograniczała nasz obszar latania od zachodu. Gdy powstawała tam linia burz to przed wieczorem cień wysokich kowadeł przesłaniał obniżające się słońce. Błyskawicznie rozprzestrzeniał się on tłumiąc termikę aż do Botswany. Zachodnia strona burz długo stwarzała warunki do latania, ale w końcu trzeba było się przebić na wschód. Bardzo często wraca się się wykorzystując na koniec odległe rejony z najlepszą pogodą a więc wysoko – nawet 6km nad ziemią. Oznacza to lot ślizgowy w obszar cienia przez 200-300km i to z wyliczeniem by dotrzeć na miejsce o zachodzie słońca. Gdy pojawi się po drodze deszcz, z tak dużej odległości nie można go zobaczyć i ominięcie czy przeczekanie nie jest potem możliwe. Burze najczęściej wygasały przed wieczorem, więc nawet gdy jakieś rozbudowały się nad lotniskiem to można było latać daleko na zachód z dużym prawdopodobieństwem powrotu o zachodzie. Jeśli ktoś nie wierzył w taki rozwój sytuacji, nocował na sąsiednim lotnisku. Natomiast jeśli nie było cienia powroty były bardzo spokojne i często można było w magiczny sposób wydłużyć lot pod rześkimi cumulusami w okolicy Veronica nawet po zachodzie słońca.

Trzeba przyznać, że nawet nieco gorsze w tym roku warunki pozwalały na długie przeloty. Świadczą o tym wyniki zgłaszane do korespondencyjnych zawodów szybowcowych OLC , Online Contest. W Namibii piloci uzyskiwali wyniki dnia z wyjątkiem okresu gdy w Argentynie nad Andami rozbujały się fale i w tabeli pojawiały się wyniki z „czwartego wymiaru”. W południowej Afryce pokonanie dystansu 1000km, nawet po trasie trójkątnej, to tylko kwestia nastawienia i wczesnego startu i latania do samej nocy. W Argentynie dobry dzień pozwala jednak na start jeszcze przed wschodem słońca więc dystanse są 2x dłuższe.

Większość pilotów korzystając z doskonałych obecnie prognoz numerycznych leci w rejon najlepszej pogody, a potem udając jo-jo tam i z powrotem pokonuje kilometry wzdłuż jednej linii chmur. Były dni w których pokonano tak nawet 1400km. Jednak przy pewnym wysiłku i pokonania trudniejszych odcinków na bezchmurnej termice można wyznaczyć sobie lepiej punktowaną i trudniejszą trasę po trójkącie.

Sezon zakończyły spływy ze wschodu. Wbrew temu do czego jesteśmy przyzwyczajeni w Europie, taki wiatr powoduje tu napływ wilgotnego, ciepłego, powietrza od Oceanu Indyjskiego. Tworzą się gigantyczne burze i wykorzystać do latania można tylko kilka godzin wczesnego popołudnia. Ostatni lot wykonałem z Berndem Schwehm który po krótkim sprincie pod niezwylke silną konwergencją zakończyliśmy walką o przetrwanie w powietrzu w oczekiwaniu na rozmycie się czarnego horyzontu nad naszym lotniskiem.  Ulewa pod grubymi burzowymi chmurami odcieła nam powrót. Ostatecznie wylądowaliśmy w Kiripotib i po kilku godzinach spędzonych z kolegami z Czech w końcu o zachodzie słońce powróciliśmy do Veronica w lekkiej mżawce.

Veronica daje urozmaicone i dobre możliwości latania. Komfortowa farma przyciąga pilotów, którzy cenią sobie powrót do lotniska przed kolacją i inne atrakcje. Dla mnie, była to doskonała terapia. Wróciłem do bardzo intensywnego latania dopisując tysiące pokonanych kilometrów i setkę godzin w książce lotów. Latałem głównie jako instruktor dzieląc się zawodniczym doświadczeniem. Żałuję tylko, że na tym i podobnych zgrupowaniach, dających ogromną dawkę doświadczenia tak, że młodzi piloci po tygodniu sami pokonywali ogromne trasy nie spotkałem uczniów z Polski.

Sebastian Kawa

Komentarze

Dodano: 09.10.2020Przez: Robert Kołodziejczyk

Bardzo interesująca opowiadasz. Czy ta się z przyjemnościa i dużo się można dowiedzieć. Większej rozdzielczości zdjęcia znacznie podniosły by jakość wrażeń. Proponuję zastanowić się nad następną ksiązką z opisem lotów w Ameryce Południowej, Azji (Rosjai Nepal), w Afryce, Nowej Zelandi i gdziekolwiek jeszcze się wybierzesz.

Dodano: 09.10.2020Przez: sebkaw

Zgadzam się, trzeba to kiedyś opisać. Kiedyś…

© Copyright by Sebastian Kawa

Realizacja: InternetProgressProjekt: Elzbieciak.com