Gallery
dsc_9257

Witaj Argentyno

[fb_button]

Przykro się spędza Święta Bożego Narodzenia daleko od domu, a jeszcze trudniej opuszczać najbliższych tuż po Wigilii. Tym razem długą podróż zaczęliśmy w pierwszy dzień świąt na wyludnionej stacji w Zebrzydowicach. Wielki niegdyś kolejowy port graniczny robił wrażenie wręcz surrealistyczne, hektary pustych torowisk, opuszczone budynki w chłodny i mglisty wieczór a przy tym żywej duszy na wymarłym i zaciemnionym dworcu. Długo mieliśmy wątpliwości czy jesteśmy we właściwym miejscu. Jednak rezydenci, ludzie pokrzywdzeni przez los, którzy grzali się zimą w pomieszczeniach stacji, uprzejmie poinformowali nas, że to właściwy adres i pociąg powinien być. I rzeczywiście, tuż przed przyjazdem ,choć nie oświetlony dworzec sprawiął wrażenie wymarlego,wsród zpadających cimności odezwały się megafony i zapowiedziano pociąg. Kilka minut później „Sobieski” potoczył się w stronę Wiednia. Zatrzymał się zaledwie kilkanaście kilometrów dalej , ale jakby w innym świecie. Na pięknie odnowionych peronach i dworcu przywróconym do secesyjnej  świetnośc się jakieś życie. To Bohumin w Czechach. Podobnie było dalej.Trudno wytłumaczyć te różnice a jeszcze bardziej wrażenie dystansu do Europy pogłębił Wiedeń, gdzie z sekundową dokładnością z nowiutkiego tymczasowego dworca odebrał nas autobus i odwiózł do hotelu na lotnisku.

Samolot odlatywał do Madrytu wcześnie rano, potem długi lot nad wodą. Nad kontynentem amerykańskim czekało nas lato i El Ninio który pokrył Brazylię i Urugwaj zwartym całunem burz, do tego stopnie, że kluczyliśmy a kapitan musiał znacznie zwolnić prędkoość lotu. Nie gasły światła nakazujące zapięcie pasów. Linia zaoszczędziła na kateringu, bo nie było kiedy go rozdać.

Buenos Aires przywitało nas ciepłym oddechem nocy i serdecznymi uściskami Polonii: Iwonny Czechowicz, Witka Kaliskiego i Henryka Kozłwskiego. To niezwykle budujące, gdy tysiące kilometrów od domu witają cię serdecznie, z polską flagą, nieznane dotąd osoby. W drugi dzień świąt cała ekipa połączyła się w domu pod orłem z koroną u Państwa Kalickich. Ambasador Jacek Bazański okazał nam życzliwą i bardzo cenna pomoc, użyczając busika z Łukaszem Wójcikiem w roli kierowcy. Samochodem Kalickiego i ambasady pojechaliśmy do Chavez.  Iwona podwiozła naszą parę do  Canuelas, gdzie dołączył niezwykle sympatyczny Argentyńczyk o pseudonimie Chino ( Chińczyk), który holował wypożyczony drugi szybowiec Smyk. Mieliśmy przyjemność przesiąść się do kabiny jego Forda i choć po Hiszpańsku nie rozumiemy tyle co skojarzy się z łaciny a gadatliwy „Chińczyk” rozmawia tylko w swoim ojczystym języku, przekazał nam po drodze mnóstwo informacji na temat Argentyny, latania i nietypowej, (znowu!), tym razem deszczowej pogody. Na potwierdzenie jego słów mijaliśmy rozległe obszary pól podtopionych wodą z nieba a liczne czaple i chór żab w szerokich przydrożnych rowach prowadził nas pomiędzy hacjendami i miasteczkami. O ile w Texasie męczyły nas upały, tutaj w nocy przywitał nas front chłodny z burzami i silnym wiatrem. Zmarzliśmy solidnie. Cały następny dzień chłodny i silny wiatr z Pampy dokuczał nam przy rozładowywaniu kontenera i rozbijaniu obozu na kempingu. Przy takim wietrze z pewnością nad górami Patagonii królowały wielopiętrowe chmury znaczące falę ale tu mocno przeszkadzał by w lataniu na termice.

Nie tylko my mamy jeszcze sporo do zorganizowana, bo organizatorzy też zwijają się jak w ukropie. Jak to w społeczności południowców bywa, odkładanie spraw zgodnie z zasadą „maniana”, spowodowało wiele opóźnień. Całości dopełniła też burza, która jak to już była w Vinon, na powitanie uczestników mistrzostw celnym uderzeniem pioruna zlikwidowała sieć telekomunikacyjną w miasteczku i okolicy. A wszystko to w okresie pomiędzy świętami i Nowym rokiem, a więc wtedy, gdy niewielu przykłada się do pracy. Teraz wiatr ucichł, mamy więc nadzieję, że jutro przywita nas rześki dzień, który pozwoli wznieść się nad podtopioną okolice.

Tymczasem załatwiamy różne przyziemne sprawy, bo w Argentynie, która dryfuje w kierunku bardzo dobrze znanego nam z przeszłości socjalizmu nic nie jest już łatwe. Import prywatny jest praktycznie zablokowany ogromnymi cłami a firmy mogą coś przywieźć do kraju tylko jeśli z niego eksportują taką samą wartość. Wiele urządzeń i sprzętów, które sa popularne na całym świecie w Argentynie trudno spotkać. Pieniądze wymienia się u koników, podobnie jak kiedyś u nas, bo kurs bankowy zupełnie nie odpowiada rzeczywistości, a sam kurs sprawdza się … na facebook. Samochodów  do wypożyczenia nie ma, bo są  koszmarnie drogie, więc korzystamy z życzliwości pomocników, którzy jednak niechętnie oddają swój skarb w obce ręce. Samochód można dostać tylko z kierowcą. Na stacji jednego dnia można zapłacić kartą, innego nie, bo akurat w okolicy kogoś oszukali, a że transakcje nie są rozliczane na bieżąco, tylko po 2 tygodniach, sprzedawca był stratny, bo w tym czasie właściciel karty zgłosił jej zaginięcie. W takim momencie na stacje podjechał pilot z lotniska i przekonał właściciela, że nas zna i nie jesteśmy oszustami. Karty telefoniczne dostarczył nam hurtowo organizator , ale przez niedopatrzenie nie zablokowali w nich transmisji danych, która działa, ale nie była zapłacona więc na koniec możemy dostać duży rachunek… Zresztą i tak niewiele da się tą drogą przesłać. I to właściwie doskwiera nam najbardziej. Brak internetu. Podobno burza uszkodziła duży router operatora obsługującego lotnisko i internetu nie ma. Inny dostawca nie ucierpiał i gdy pytamy o interent organizatorzy wysyłają nas do miasta, gdzie w jednym z hotel można z niego z korzystać przesiadując w holu. Tak więc kryzys rozwija inwencje i pomoc wzajemną wielu ludzi, ale wolelibyśmy, żeby wszystko działało normalnie.

© Copyright by Sebastian Kawa

Realizacja: InternetProgressProjekt: Elzbieciak.com