Gallery
dsc_9262

A long way to Texas.

[fb_button]

W 2002 r. za zwycięstwo podczas mistrzostw  Polski w klasie światowej, producent szybowca zafundował Sebastianowi połowę biletu

i sprzedając z upustem nową PW-5,  zagwarantował udostępnienie tego szybowca naszemu pilotowi na okres zawodów w Teksasie. Stawaliśmy na głowie, aby zgromadzić niezbędne środki i wykorzystać szansę pobytu w mistycznym dla nas wówczas kraju, oraz perspektywę i polatania w szybowcowym raju. Długo by trzeba opisywać tę historie, lecz nic z tego nie wyszło, gdyż nowa właścicielka wypięła się na umowę. Choć Sebastian z Anią. oraz zaprzyjaźnionym amerykańskim pilotem, tłukli się ponad 500 km z Uvalde do Houston, gdzie przeżyli tortury przy przepakowywaniu szybowca z portowego kontenera, a także  usprawnianiu nie  dostosowanego do „Smyka”  wózka, usłyszeli na koniec –Dziękuję za pomoc. Widzę, że jesteście bardzo zmęczeni. Tam za rogiem jest dobra knajpka z chińskim jedzeniem. Po tych słowach wsiadła do auta a zdumiony Sebastian mógł tylko obserwować jak wózek z szybowcem znika w portowej bramie. Na szczęście takie zachowania  w Ameryce są wyjątkowe. Dzięki zaangażowaniu i pomocy księdza Franciszka Kurzaja zostały przełamane opory bezdusznych urzędników FAA przy walidacji licencji/choć wszystko było wcześniej uzgodnione i udokumentowane korespondencyjnie/ a państwo Ponish przygarnęli Anię i Sebastiana pod swój dach. W kilka dni później jeden z pilotów latających w klasie otwartej użyczył bezinteresownie innego Smyka , dzięki czemu od trzeciej konkurencji Sebastian mógł dołączyć do zawodów i wznieść się parę razy nad prażone słońcem pola. Los jakby zemścił się na nieżyczliwej właścicielce Smyka , gdyż po miesiącu rozbiła ten szybowiec. Wydawało się wówczas, że jest pierwszy i ostatni pobyt Sebastiana w tym interesującym, odległym, stanie, lecz w 10 lat później  będzie on  się tu znów  ścigał nad szlakami dyliżansów. Rozpoczynają się kolejne szybowcowe mistrzostwach świata. Diana na której będzie on startował została umocowana na specjalnej ramie, wraz z dwa innymi szybowcami i w kontenerze popłynęła do Houston. Ania nie była zachwycona propozycją ponownego pełnienia funkcji pomocnika pilota w tej krainie skwaru i pyłu, gdzie koryta wyschniętych rzek straszą rozpalonymi kamieniami, a woda jest zbyt cenna, by marnować ją w basenach kąpielowych, toteż ja zdecydowałem się na tę próbę przetrwania. Początek był męczący. Wczesny start samolotu i konieczność dojazdu na lotnisko pozbawił nas snu już przed odlotem. Potem przesiadka we Frankfurcie i długi okres nudnego wpatrywania się w sufit i oparcia foteli środkowych rzędów potężnego Airbusa A380 – prawdopodobnie pierwszego, który trafił do służby.  Nowy Jork przywitał nas deszczem i koniecznością krążenia wokół miasta, w kolejce do lądowania. Pilot poprzedzającego A-380 z Air France stwierdził, że na zmieści się między rzędami samolotów zaparkowanych przy drodze do terminalu i na długo zatarasował drogę kołowania nim został zawleczony do właściwego rękawa. Nasz pilot Lufthansy był sprawniejszy, lecz w ścisku przy rękawach nie ma mocnych, więc i naszą maszynę upychano na końcu jak szybowiec w ciasnym hangarze. Z polskiej gigantomanii można się tu wyleczyć natychmiast. Jednak pierwsze kroki na amerykańskiej ziemi rozczarowują. Tłum ludzi płynących z samolotów jest wstrzymywany przez wrzaskliwych mundurowych już w długich korytarzach portu prowadzących do rozległej hali Imigration Office, gdzie rozgrywają się sceny jak niegdyś na naszych dworcach kolejowych w okresie przedświątecznym. Wprawdzie kilkudziesięciu znudzonych strażników państwa ze sprawnością automatów przegląda paszporty, dane z komputerowe i pobiera odciski palców i skanuje komputerem twarz, ale ta brama wjazdowa do miasta i państwa jest zbyt wąska. Tysiąc osób stłoczonych w małym pomieszczeniu od ściany do ściany tak, że reszta musi czekać na korytarzy nie robi dobrego wrażenia.  Wyjście z portu zabrało niemal 3 godziny. Na szczęści Rysiek Królikowski i Robert Kossowski , „Byku” ,  sprawili nam miłą niespodziankę. Przewiozą nas z lotniska J.F.Kenedy do lotniska Newark, skąd będzie samolot do San Antonio. Mamy 5 godzin czasu, więc po drodze przyjaciele fundują nam ekspresową wycieczkę między drapaczami chmur, przez Central Park, Brodway. W pobliżu Time Square nie ma oczywiście mowy o zatrzymaniu się , ale są filmowe korki, toteż nie po dachach samochodów, a między nimi podbiegliśmy w przód, by dotknąć bruku i zrobić sobie zdjęcie w miejscu uważanym przez wielu za pępek świata. Potem niezbyt pospieszna gonitwa za samochodem, który uliczna fala niosła na obrzeża Manhattanu. Centrum miasta przygniata wielkością i imponuje rozmachem, ale już poza nim scenki jak z naszych przedmieść, gdzie przeważają zagracone warsztaty, bardzo zróżnicowane stacje benzynowe, których serwisowanie daje utrzymanie Ryśkowi Królikowskiemu, a zaniedbana rudera nie jest rzadkością. Alter ego podbijają polonijne akcenty. Rdzewiejący most Pułaskiego, częsty akcent filmowy, wzbudza szacunek jeśli sobie uzmysłowić ile trudu i tysięcy ton stali,oraz  milionów nitów poświęcono niegdyś dla zbudowania tego giganta.  Rozczulają ­polskie flagi powiewające tu i ówdzie pod stars and strips przed wejściami do domów.

W Newark przegląd maszyn i obiektów lotniskowych nie mniejszy niż na lotnisku FJK ,ale czekała nas też przykra niespodzianka. Ryszard pomny swoich doświadczeń zatelefonował do Hotelu Pod Gruszą w San Antonio , aby się upewnić odnośnie rezerwacji pokoju, za który zapłaciliśmy  jeszcze w Polsce. A tu rozmowy jak przed laty w tutejszym biurze FAA , przy walidacji licencji Sebastiana. Nikt nic nie wie, nikt nic nie słyszał, a w hotelu nie ma już wolnych miejsc. Bawią się z nami w odbijanie piłeczki między biurem Orbitz a recepcją hotelu, choć podpieramy się konkretnymi dokumentami. Czas płynie,trzeba się odprawiać, a na dodatek wyczerpała się bateria w telefonie. Trudno trzeba będzie znaleźć coś na miejscu, albo spędzić kolejne godziny na krześle. Po odprawie okazało się, że samolot odleci późno w nocy z dużym opóźnieniem, toteż mieliśmy wielką ochotę, aby dołączyć do tych, którzy położyli się na podłodze. I gdzie tu romantyka dalekich podróży?

Tomasz Kawa

 

 

© Copyright by Sebastian Kawa

Realizacja: InternetProgressProjekt: Elzbieciak.com